wtorek, 28 lutego 2012

O czasie...

Ostatnio brakuje mi czasu... Jak może brakować komuś czasu? Czas jest, żyję w czasie... Marzy mi się, aby doba miała 48 godzin..., czy przedłużenie czasu wniosłoby coś do mojego życia? Oczywiście lub być może zrobiłabym więcej... hmm  czy, to więcej jest tak konieczne, jak mi się wydaje?
 A może zapomniało mi się, że trzeba być panią swego czasu? 

 W Afryce zauważyłam, że życie Europejczyka to nieustanny ruch. Europejski tzw. Stary Świat mówi nam, że powinniśmy wciąż działać, więcej robić.
 Ile to osób mówi: "życie biegnie tak szybko, nie mam czasu na nic! Wszyscy  gdzieś się śpieszą… piszemy SMS-y, dzwonimy w pośpiechu, biegniemy, ale ciągle nie zdążamy. Zbyt zabiegani, aby po prostu żyć!  A życie przemija, przecieka nam przez palce!
 Prawie wszystko robimy na godzinę, od godziny do godziny, prawie wszystko programujemy… a jednak ciągle brak nam czasu.
 Nie mamy czasu, aby myśleć nad życiem, przemyśleć  życie…, dużo wiemy, ale często mądrzy nie jesteśmy, mamy dużą wiedzę, ale nie mamy mądrości…"

 Afryka uczy mnie tego, co jest jasne jak słońce i proste jak drut:
 tylko czas jest nieograniczony, rzeczy nie dzieją się bez powodu, wszystko ma jakiś sens.
 U nas czas upływa w rytmie pory deszczowej i suchej. Od milionów lat ten sam rytm, którego nie zmieni nikt oprócz natury.
 Z nadejściem wiosny... tak, u nas wiosna, czyli pora deszczowa, otwiera się szerzej okna, znikają zapachy typowe dla pory suszy.
 Po kurzu nie ma śladu, kolory odzyskują swój blask, szczególnie kolor zielony. I chciałoby się znaleźć więcej czasu, aby podziwiać te cuda i zatrzymać się w tym biegu!
 I wiecie, co mówią starzy Misjonarze młodym misjonarzom, którzy rozpoczynają swoją wędrówkę i pracę gdzieś na końcu świata i myślą, że teraz nastanie całkiem nowa epoka, i właśnie oni wprowadzą, i nauczą wszystkiego, zmienią otaczający ich dziwny świat na swoją modłę.
 I przeważnie nie słuchają mądrych rad, jak tej, która należy do mądrości afrykańskich.
 Widzisz te trzy  czarne małpki....?  Jedna, łapkami zamyka oczy, druga zamyka uszy, a trzecia przyciska swoje małpie dłonie do ust. Rób tak, jak one, daj sobie czas! Patrz, ale tak, jakbyś nie widział wielu rzeczy, słuchaj, ale jakbyś nie słyszał i przede wszystkich nie komentuj w Afryce i nie tylko tutaj, od razu tego, co widzisz i słyszysz... daj sobie CZAS!
Nie wszystko musisz widzieć, słyszeć, mówić, daj sobie czas, aby zrozumieć choć trochę otaczający cię świat, ludzi, siebie samego...  Czas posiada wiele darów, ale trzeba nauczyć się czekać na tę odpowiednią chwilę. Czas jest „dżentelmenem”  wobec osób, które go szanują i potrafią czekać, a czekać, to Afrykanin potrafi, oj potrafi! 


 Nie zrobi czegoś  dzisiaj, to zrobi jutro, a jak to, co miało być zrobione wczoraj jest dzisiaj już nieaktualne... oznacza, że nie miało być zrobione i słońce świeci dalej, kwiatki pachną, a że nie ma co dzisiaj wieczorem zjeść, bo przegadało się cały dzień i nie poszło się na pole.... od czego są sąsiedzi!
Jutro także jest dzień... po co się spieszyć!
 Nie mogę nadążyć za takim myśleniem, podejściem do pracy i czasu, i dlatego uważana jestem za europejską śpiesząca się ciągle dziwaczkę /jest w tym trochę prawdy, a może i więcej - śmiech/, która przyczepia się do czasu, który tak na prawdę jest i da ci wszystko w odpowiednim czasie!
 No, to tak się ma sprawa z czasem /po krótce/ w Afryce. Jak na katolicką zakonnicę przystało trzeba mi wspomnieć o czasie Wielkiego Postu... Jest to dla mnie czas, w którym staram się zatrzymać, zwolnić tempo kroku, myślenia o wszystkim, jakby ode mnie zależało wszystko.
 Staram się znaleźć  więcej czasu na wytarcie kurzu, który pokrył najbardziej ukryte zakamarki mojej duszy, tam gdzie rodzą się myśli, postanowienia... a może trzeba się przesiąść do innego pociągu...?
 „ Jedynie my dwaj znajdowaliśmy się w przedziale pociągu Tevege. Dzień był zimny i deszczowy. Przez okna widać było przesuwający się szary krajobraz, a na stacjach nielicznych pasażerów opatulonych w płaszcze i szale wyglądających swojego pociągu i wiosny! W naszym przedziale było ciepło i przytulnie, a rytmiczny stukot pociągu wywoływał miłe uczucie komfortu. Pasażer, który dzielił ze mną przedział był dziwnie niespokojny. Na każdym postoju wstawał, biegł do okna i odczytywał głośno nazwę stacji. Potem zagłębiał się w fotelu pociągu pędzącego 200 km na godzinę, wzdychając głęboko.
 Po 7 czy 8 stacjach zaniepokojony zapytałem go:
  - Czy coś jest nie w porządku? Czy pan nie czuje się dobrze? 
 Z głębokim westchnieniem odpowiedział:
 - Nie, ale jadę w niewłaściwym kierunku. Powinienem już dawno przesiąść się do innego pociągu..., ale tu jest tak miło i ciepło...”

 I może podobna jestem do kogoś, kto wie, że musi zmienić swoje życie, ale nie ma dość siły, aby zmienić wygodny tryb życia.
 I tak niezauważalnie oddalam się coraz bardziej od swej stacji, do której mam dojechać, aby przeżyć tu i teraz swoje jedyne życie...  Czas zawrócić, nawrócić się, zmienić się...  Wczoraj była Środa Popielcowa... w kościele zebrały się tłumy... nie zabrakło muzułmanów, aministów i niezliczonych wiernych licznych tutaj sekt!

 Afryka kocha znaki i chce zadowolić wszystkich bogów, bo czasem jakiś bóg się rozgniewa.... a Bóg chrześcijan wzywa do zatrzymania się choć przez chwilę nad swoim życiem i przez popiół przypomina odwieczną prawdę: z prochu powstałeś i w proch się obrócisz... i życie jest jedno..., a gdyby to było prawdą, myślą niektórzy, warto i tego Boga zadowolić!
 I w jakim ja świecie żyję? W pięknym oczywiście!!!


Na zdjęciach moje kwiatowe bukiety...

piątek, 17 lutego 2012

O fryzurach i fryzjerach...

Co było pierwsze: fryzury czy fryzjerzy?


 Myślę, że fryzury, bo coś z włosami można zrobić samemu, a kobieta bez zmiany fryzury długo nie wytrzyma, oczywiście nie wszystkie, ale to są wyjątki bardzo rzadkie! Cóż, fryzura nie jest tylko ozdobą, ale wyraża osobowość każdego człowieka.

 Nigdy nie rozumiałam i do końca jeszcze nie rozumiem dlaczego kobiety pod każdą szerokością i długością geograficzną uwielbiają chodzić do fryzjera, zmieniać swoje fryzury, choćby tylko przyciąć o pół milimetra swoje włosy... Ja, która należę do tych bardzo rzadkich wyjątków /śmiech/ do fryzjera byłam prowadzana jako mała dziewczynka... a potem tylko i wyłącznie długie włosy, z którymi nie ma kłopotów, no bo jakie?


 Razu pewnego, moja przyjaciółka oznajmia mi /byłam na urlopie w Polsce/, że dzisiaj ma wizytę u fryzjera.... "Wiesz, mówi mi, to jeden z najlepszych fryzjerów  w naszej okolicy, kolejki do niego, trzeba czekać kilka tygodni i dłużej!" Patrzę na jej głowę spowitą włosami i myślę, po co jej ten fryzjer, dobrze wygląda i tym włosom nic, a nic nie brakuje... ale chyba się nie poznałam na brakach w jej fryzurze.


 Pojechała, długo jej nie było... nie dziwi nic, tyle co wiem, u fryzjera się siedzi, czeka, robi coś z włosami...

 Wróciła cała w skowronkach!  "Jak ci się podoba?"
 Pytam: co mi się ma podobać? "No, jak to co? Moja nowa fryzura!" Musiałam szybko włączyć moje szare komórki, aby nie popełnić jakieś gafy! Patrzę i widzę to samo co przed wyjazdem do tego „rozrywanego” fryzjera... może trochę jaśniejsza ta fryzura, bardziej puszysta, bo umyta... ale mówię: świetnie, jesteś taka odmieniona, dobrze ci w tej nowej fryzurze!

"Judyta przecież widzę, że ci się nie podoba! No tak, co ty zakonnica możesz wiedzieć o fryzjerach... , mówię ci, on jest doskonały, potrafi zrobić z włosami co tylko zechcesz... a może i ty byś skorzystała!"

 Oglądam się dookoła, może ktoś w między czasie doszedł do nas, ale nie, to pytanie skierowane jest do mnie. Aniu, po co mi jechać do doskonałego pana fryzjera, pod moim doskonałym welonem wszystko w porządku z moimi doskonałymi włosami...

" Wiesz, opowiadałam mu o Tobie, zaciekawiony był twoją Afryką". Za takie pieniądze /pomyślałam/, które od niej wziął, to ja bym była zaciekawiona nawet hodowlą koników polnych!

Ten Aniny fryzjer, to musi być dobry nie tylko we fryzjerstwie, ale także w słuchaniu ludzi, bo myślę, że dobry fryzjer, to nie tylko świetny stylista, ale również słuchacz, przyjaciel, czasem doradca.

 Więc  fryzjerstwo  jest rzemiosłem i to nie byle jakim i sięga bardzo odległych czasów i ma się dobrze, powiedziałabym bardzo dobrze w moim świecie, w którym aktualnie żyję.


 Stylistką fryzjerską jest tutaj prawie każda kobieta, dziewczyna i dziewczynka, bo one wszystkie mają zamiłowanie do robienia fryzur.

 Powiem więcej – tak twierdzą mistrzowie tej sztuki, którą zwą fryzjerstwem – to jest zapisane w genach. To pasja!

 Do zrobienia afrykańskiej fryzury nie potrzeba wiele: specjalny grzebień do tego kołeczek podobny do ołówka i ... włosy!




 Na każdym rynku, w sklepie kupisz „włosy” każdej długości, koloru... i do pracy...








 Kobieca głowa w Kamerunie może zmienić się trzy razy w tygodniu, a potrzeba na tę zmianę co najmniej trzech godzin... nie przy kawie i na wygodnym fotelu... wystarczy tak: 



 Kawy nie ma, ale jakieś orzeszki podjadają i jak świat światem opowiada się o całej wiosce i okolicach! Wplata się kupione „włosy” na tysiące sposobów i możesz być przez trzy dni albo i krócej w krótkiej fryzurze a za kilka dni masz włosy po pas! 


 A kolor... niekiedy nie można patrzeć!  Co mnie smuci... coraz więcej kobiet nosi przeróżne peruki i jak one wytrzymują w tym upale ze swoimi włosami skręconymi w maleńkie korkociągi i z peruką... 

 Pojęcie piękna fryzury zmienia się i to piękno zmieniających się fryzur zawdzięczamy przede wszystkim kapryśnie zmieniającej się modzie, ale u nas robienie tzw. tresów nie tak szybko podda się zmiennej i kapryśnej modzie!


 Przedziwne jest także dla mnie to, że te tresy najpiękniej wyglądają na afrykańskiej głowie! Widziałam trochę białych kobiet w tych afrykańskich tresach.... oględnie pisząc... wybierzcie się drogie Panie i Dziewczyny do europejskich salonów fryzjerskich, jak moja Andzia!







sobota, 11 lutego 2012

O róży...

Co liczy się najbardziej: „napełnianie ręki”, czy serca?

 Ludzie zbyt często podobni są do żebraka, który oczekuje jedynie na pomoc materialną... i często mam dosyć słuchania o biedzie, jak jest ciężko, że nie mam co do garnka włożyć, nie poślę dziecka do szkoły, bo nie mam pieniędzy na kupienie zeszytu czy mundurka szkolnego..., a wiem i widzę, że są pieniądze, bo tata codziennie kupuje butelkę piwa, a mama cóż... na rzęsach staje, aby życiu zaradzić ... samo życie..., po prostu próbują coś wyłudzić, być może uda się siostrę oszukać i między innymi i takich ludzi tutaj spotykam. 
 Mam dni, kiedy mam dosyć tego misyjnego życia..., ale idę po rozum do głowy i przemawiam sama do siebie, że trzeba żyć i czynić dobrze tam, gdzie się człowiek znajduje, a nie tam, gdzie nam by się podobało być, a to wcale nie oznacza, że tam gdzieś będzie lepiej. Wszędzie spotkasz człowieka i to od ciebie w dużej mierze zależy, jakie będzie twoje i innych życie...

 „ Niemiecki poeta Reiner Maria Rilke przez pewien czas mieszkał w Paryżu. Na uniwersytet chodził codziennie ulicą bardzo uczęszczaną w towarzystwie pewnej koleżanki Francuzki. Na jednym narożniku tej ulicy siedziała żebraczka, która prosiła przechodniów o jałmużnę. Kobieta siedziała zawsze na tym samym miejscu, bez ruchu, jak jakiś posąg, z wyciągniętą ręką, nie podnosząc oczu na osobę, która jej coś dawała.
 Rilke nigdy jej nic nie dawał. Jego koleżanka natomiast wręczała żebraczce jakąś drobną monetę. Pewnego dnia młoda Francuzka zdziwiona zapytała go:
 - Dlaczego nigdy nic nie dajesz tej kobiecie?
Rilke, ponieważ był poetą, odpowiedział:
 - Winniśmy darować coś jej sercu, a nie jej rękom!
Po kilku dniach Rilke przyszedł ze wspaniałą różą, dopiero co rozkwitłą i włożył ją do ręki żebraczki...

 i zdarzyło się coś nieoczekiwanego: żebraczka podniosła oczy, spojrzała na poetę, z trudem wstała, ujęła jego rękę i ucałowała ją. Potem odeszła przyciskając różę do serca. Przez tydzień nie było jej widać. Po 8 dniach żebraczka znów siedziała na zwykłym miejscu, na narożniku ulicy. Milcząca i nieruchoma, jak zawsze... Z czego ona żyła w tych dniach, w których nic nie użebrała? – spytała Francuzka.
 Rilke odpowiedział: - Żyła różą.”
I zastanawiam się często czego nam ludziom tak naprawdę potrzeba? Róży czy błyszczącej monety?

 Róże z naszego afrykańskiego ogrodu...

niedziela, 5 lutego 2012

O manioku....

Mam na przysłowiowym pieńku z moimi braćmi w wierze, Kameruńczykami, używając słowa „śmierdzi” do ulubionego dania o nazwie „baton de manioc” bez zjedzenia, którego dzień jest nie ważny!
Ten rarytas jest tutaj tak powszechny, jak dla nas, nasz chlebuś pachnący, ze swieżą chrupiącą skórką, o którym na końcu świata, w afrykańskim buszu mogę tylko pomarzyć ! Co tak śmierdzi...okropnie ? Pytam, wchodząc do kuchni. Nikogo w tej kuchni nie ma wiec nikt nie zamierza udzelć mi odpowiedzi... ale dalej pytam sama siebie i to tak, aby wszyscy słyszeli to moje pytanie... Co tak śmierdzi!!! Zaglądam i tu i tam i wreszcie mam... !!!
 Leży sobie jak gdyby nigdy nic „baton de manioc”... pięknie zwinięty w zielony liść, który obkręcony został jakimś włóknem prosto z buszu.... i leżakuje w najlepsze, i rozwiewa tę nieprzyjemną dla mnie woń! 


 Nie raz przyglądałam się wyrobowi tego jedzenia. No i muszę stwierdzić, że to nie tak szybko i łatwo przygotować to danie, które znajdziecie na każdym afrykańskim 'stole' w dzień powszedni i w wielkie święta; przy wieprzku, kozie, pomarańczkach, ciasteczkach... znajdzie sie ON  „baton de manioc”... i jak gdyby nigdy nic dalej sobie... śmierdzi jak szwajcarski ser / z całym szacunkiem dla manioku i szajcarskiego sera/!!!
 A z maniokiem to jest tak: rośnie sobie na polu wydartym dżungli. Jest to roślina kilkumiesięczna, której łodygi dorastają nawet do dwóch metrów.

 Ten  na zdjęciu to młody, co zasadzony, okaz „górny” manioku czyli liście. Jako całkiem zielona misjonarka, nie wiedząc, że to liście manioku, a na moje artystyczne oko pasowały mi do bukietu, zerwałam i wsadziłam do wazonu... po godzinie... po prostu straciło swoją piękność i musiałam wyrzucić.

 Maniok ma bardzo długie korzenie, na końcach których znajdują się zgrubiałe bulwy różnej wielkości. Największe mogą mieć nawet 40 cm. Gdy maniok jest dojrzały kobiety wykopują bulwy z ziemi i po umyciu i obraniu można go gotować i jeść.




 Jednak gdy chcemy otrzymać „baton de manioc”  trzeba obrane i umyte bulwy manioku włożyć do wody na kilka dni... Maniok pęcznieje, fermentuje i kiedy środek bulwy manioku, który jest biały zaczyna niezbyt ciekawie pachnieć jest gotowy do wyjęcia z wody... i zaczyna się suszenie.
 A suszy się maniok wszędzie: przy domu na kawałku blachy,na kamieniach, na poboczu drogi....







 Kiedy wyschnie przybiera sypką konsystencję, tak jak mąka. Do gotującej wody wsypuje się tę mąkę, podgrzewa i odstawia na bok, dosypuje się jeszcze mąki maniokowej i miesza drewnianymi kijami aż do powstania jednej masy. Formuje się z tej masy tzw bule / jak małe piłeczki do golfa/ kładzie na talerz i polewa sosem!Takie gotowe piłeczki golfowe można skoro świt kupić na naszym rynku w Doume i trzeba się spieszyć, bo może zabraknąć!


 Maniok gotowany jadłam i te piłeczki golfowe smakowałam także... ale to jeszcze nie „baton de manioc”, który przygotowuje się tak: po trzech dniach wyjmuje się bulwy manioku z wody i ugniata do konsystencji sera / nie koniecznie szwajcarskiego/ i ten sfermentowany „ser” wkłada się do specjalnego zielonego liścia, którego się skrzętnie okręca włóknem i do gotującej wody...plum!




 Po wyjęciu i wystudzeniu gotowy do jedzenia...czym starszy, bardziej śmierdzący, tym lepszy! Nie próbowałam i nie zamierzam... chyba, że przyjdzie głód, a wtedy glodny czlowiek wszystko zje!

 I co mnie zaciekawia i dziwi: do sproszkowanego manioku chmarami  przyfruwaja pszczoły!


 Co w nim takiego jest... muszę dopytać! A jeśli chcecie kupic manioku pod wszelkimi postaciami prosimy na nasze „marche” w Doume!