wtorek, 31 stycznia 2012

O smaku jedzenia...

Często organizujemy spotkania z dziećmi, na których dzieciaki dostają jedzenie... i nie ma co się oszukiwać dlaczego na te spotkania tak licznie przychodzą! Owszem bawią się, uczą się, są razem w grupie i... wszystkie czekają kiedy wreszcie będzie posiłek.
Nie dziwi nic..., bo jeśli jesz raz dziennie wieczorem, natomiast na spotkaniu trzy razy... to po prostu jest święto pierwszej klasy! Na jednym z takich spotkań podczas posiłku widzę chłopczyka, który leży pod palmą i płacze w wniebogłosy, łzy leją się rzęsiście, przy okazji podlał trochę znikomą o tej porze roku trawkę...
 Pomyślałam; znów coś ktoś komuś zabrał, może pobili się... Dlaczego płaczesz? pytam. A on jeszcze głośniej w ryk... Myślę bardziej intensywniej... no, to jest coś poważnego! Przytulam chłopca i przemawiam, jak umiem najlepiej i wreszcie dowiaduję się przyczyny tego płaczu... ja mam już pełny brzuszek, a zostało jeszcze tyle jedzenia, tyle jedzenia... a ja już nie mogę!
 U mnie w szkole w Nkoum i Doume dzieci jedzą trzy razy w tygodniu. W te dni może padać ulewnie, wszystko śpi i wszystko jest zamknięte, ale w szkole frekwencja stu procentowa! Dziw bierze, ze nikomu w tym dniu nie przeszkadza ulewa, błoto po kostki...i przychodzą jak jeden mąż bez spóźnienia!
 Kuchnię mamy polową i myślę, że w Europie dawno by nam tę kuchnię zamknięto.... Gotujemy po afrykańsku na ognisku z trzech kamieni, wszystko przechodzi dymem i wtedy jest najlepsze... na temat smaków i gustów nie dyskutuje się.... A jak jedzą? Widać na załączonych zdjęciach... najlepiej smakuje siedząc na ziemi!









Najbardziej mnie wzrusza i bawi zarazem, gdy słyszę, przechodząc obok najmłodszej grupy dzieci,
mlaskanie i szuranie łyżek w miseczkach.



piątek, 27 stycznia 2012

O polnym świerszczu...

Każdy z nas ma przyjaciela… mam taka nadzieję, że tak jest! Przyjaciel to skarb w dzisiejszym świecie, a do tego mieć  mądrego przyjaciela, to szczęście całkowite...

 Więc zaczynamy... pewien Afrykanin miał przyjaciela, który mieszkał w Rzymie. Poznali się w pewnym afrykańskim kraju, gdzie Włoch przebywał z rodziną  na wakacjach. Afrykanin był przewodnikiem Włochów i pokazywał im najbardziej charakterystyczne zakątki swej ojczyzny.
 Wdzięczny Włoch, który był mediolańczykiem zaprosił Apoudou, tak miał na imię nasz pan z Afryki, do swego miasta i domu. Apoudou długo nie mógł zdecydować się na podróż, ale w końcu pod wpływem nalegań przyjaciela z dalekiej Europy, wylądował na mediolańskim lotnisku Malpensa.
 Następnego dnia mieszkaniec Mediolanu i Apoudou przechadzali się po centrum miasta. Apoudou swą twarzą koloru ciemnej czkolady, czarną brodą i jaskrawym strojem przyciągał spojrzenia przechodniów. Mediolańczyk szedł dumny obok swego egzotycznego przyjaciela. W pewnym momencie, na placu San Babila, Apoudou zatrzymał się i spytał: - Czy słyszysz to, co ja słyszę?
 Włoch trochę zdziwiony, wytężył słuch, ale przyznał, że słyszy jedynie wielki hałas spowodowany ruchem samochodów i gwarem ludzkich głosów. 
 – Tu w pobliżu jest świerszcz polny, który śpiewa, stwierdził pewny siebie Apoudou.
 – Mylisz się – zaoponował Włoch. Słyszę jedynie hałas miejski. A poza tym, w tych stronach już dawno nie ma świerszczy polnych!
 – Nie mylę się. Słyszę wyraźnie śpiew świerszcza i Apoudou zaczął przeszukiwać liście małych, lichych drzewek .... Po chwili wskazał przyjacielowi, który patrzył na niego sceptycznie, małego świerszcza polnego, który ukrywał się przed zakłócającymi jego koncert.
 – Widzisz, że jest nasz utalentowany muzykant?
 – Miałeś rację – przyznał mediolańczyk. Wy Afrykańczycy macie słuch bardziej wyostrzony od nas białych....
 – Tym razem ty się mylisz – uśmiechnął sie Apoudou.
 – Posłuchaj... Apoudou wyciągnął z kieszeni pieniążek i rzucił go od niechcenia na uliczny bruk. Natychmiast kilka osób odwróciło się i spojrzało w tę stronę.
 – Widzisz? Ten pieniążek upadając wydał dźwięk o wiele słabszy od muzyki świerszcza... a jednak widziałeś, ilu białych go posłyszało!

Cóż... ludzie widzą, słyszą i czują przede wszystkim to, co ich naprawdę porusza, interesuje. W naszym aktualnym Świecie ludzie bardzo często wydają się głusi na braterską pomoc, wezwanie do przyjaźni, na sprawiedliwość, prawdę, pokój, dobroć.... A dzieje się tak, gdyż w rzeczywistości te sprawy ich wcale nie interesują... Ileż słów, głosów „ nie jest słyszanych”...?

Kilka dni temu odkryłam kwitnące drzewo, które widzicie na zdjęciach...


Opowiadanie wg Bruno Ferrero

sobota, 21 stycznia 2012

O suszy...

Z porami roku u nas jest bardzo prosto, bo są tylko dwie: deszczowa, którą można nazwać, jak ktoś woli zimą i pora suszy, czyli lato. Każda z nich ma swoje dobre i słabe strony, a najprościej byłoby, gdyby pani deszczowa i pani susza nie przedłużały swojego panowania.
 Przed nadejściem pory deszczowej nasilają się upały, a marzec to miesiąc, w którym  temperatura jest najwyższa i susza osiąga apogeum.... Tegoroczna pora suszy już dzisiaj daje się nam we znaki...  do końca pory suszy zostały nam jeszcze dobre trzy miesiące! Takich upałów za mojego pobytu w Kamerunie jeszcze nie było!

 Nie spadła ani jedna kropla deszczu, a powino padac pod koniec grudnia! Ten deszcz, to specjalnie dla kawy... nie spadł... Tumany piasku z pustyni dają złudzenie ciągłej mgły, ale to tylko złudzenie, bo oczy nie bolą od mgły i patrząc w lustro nie poznajesz siebie i pytasz : skąd te zaczerwienione i opuchnięte oczy? A to wszystko za sprawą harmatanu bardzo suchego, gorącego i silnego północnego wiatru znad Sahary.

 Wiatr podobny do halnego z małą różnicą, że wieje znad pustyni w kierunku Oceanu Atlantyckiego i "nasz" halny nie różowi nieba... choć w tym roku zabrakło tego różu!
 Wszystko spowite jest piaskiem. Na naszym Wschodzie noce i ranki są bardzo zimne i to jedyny moment, w którym wszystko co żyje choć trochę oddycha zimnym powietrzem. Temperatura w nocy spada do 12° C, a w dzien przekracza 40°C i każdy kto żyje szuka cienia... Słońce wschodzi pomarańczowe, a w poludnie jest rozżarzona kulą koloru wyblakłej cytryny. A zachody... przecudne po prostu! 

 Ziemia koloru cegły zmieniła sie w pył, który w niektórych miejscach sięga do kostek! Nasze studnie jeszcze nie wyschły i myślę, że nie wyschną, a nasze żródło, tak mówią, w porze suszy daje więcej wody niż w porze deszczowej!

Cóż jesteśmy wybrańcami, bo mieszkamy w najbardziej zielonym miejscu Afryki i choć dozujemy wodę, jak na razie nikt nie cierpi na brak wody! Biorąc prysznic myślę sobie, że jestem w stanie umyć się w jednym wiaderku wody, nie raz to robiłam, potem można wyprać jeszcze fartuch i wyszorować buty... i te zaoszczędzone wiaderka wody mogłabym przetransportować do nękanej suszą Somalii.... i uratowałabym nie jedno życie!
Siedzę sobie w Kamerunie, podlewam na dodatek kwiatki ulubione... i mogę tylko prosić Boga o deszcz dla Rogu Afryki, i o mądrość dla tych, od których w tym świecie prawie wszysko zależy.
 I jak to jest, że Grecja dostała i dostaje, a teraz i Wlochy, i wiele innych europejskich bogatych spolecznosci, ogromne pieniądze, bo ich mieszkańcy żyli ponad stan, a ludy Afryki, które znalazły sie na granicy śmierci głodowej, otrzymują znikomą pomoc...  Brak deszczu i 50 stopniowe upały przemieniają pola i pastwiska w pustynię. Powysychały wodopoje i rzeki. Tegoroczna susza w Rogu Afryki jest najgorszą od 60 lat. Głód zagraża 12 milionom ludzi.
 Najbardziej dotkniętym suszą krajem jest Somalia. Zdjęcia, które oglądałam ... nie można ich oglądć... i cóż znaczy nasza susza w Kamerunie i nasze problemy? Na dodatek rejony suszy są terenami ciągłych walk i tlącej się wojny domowej, gdzie problemy polityczne potęgują skutki katastrofy naturalnej. Ludzie uciekają... jedni przed wojną domową, która wybuchła w 1991 roku i ciągle trwa, inni przed suszą w poszukiwaniu wody, jedzenia, bezpieczeństwa, a przede wszystkim chcą przetrwać, ratować życie swoich najbliższych i swoje. Wędrują w upalnym słońcu tygodniami, zostawiając na pustyni dzieci i tych, ktorzy dalej iść nie mogą... i docierają do Dadaab. Dadaab to obóz dla uchodźców na północnym zachodzie Kenii.

Jest on największym obozem dla uchodźców na świecie. Zaplanowany był na 90 tysięcy osób, aby pomóc ofiarom wojny domowej. Dzisiaj mieszka w nim prawie 500 tysięcy osób... Przyjmuje się tam teraz 1000 osób dziennie... Obóz to niekończąca się pustynia usiana tysiącami namiotów, szałasów skleconych z czego tylko się da... Jak oni tam żyją...

 Organizacje międzynarodowe, które się nim zajmują biją na alarm i zadają sobie pytanie: jak tym ludziom pomóc? Udzielanie pomocy w postaci wody, żywności, lekarstw nie rozwiąże wszystkich problemów ludzi tam przebywających. Cały obóz to ziemia niczyja. Uchodźcy nie mają prawa go opuszczać, nie mają także możliwości powrotu do ojczyzny ciągle pogrążonej w wojnie i pozbawionej rządu. Niektórzy żyją w Dadaab już 10 lat i nazywają to miejsce swoim domem... widać do wszystkiego i wszystkich warunków idzie przywyknąć.
 Inny obóz to Dollo Ado w Etiopii na granicy z Somalią... i co go wyróżnia spośród innych obozów dla uchodźców? Przebywa tam obecnie ponad 130 tys uchodźców z Somalii... 80% tych uchodźców to dzieci i co czwarte dziecko ma mniej niż 5 lat. Codziennie umiera tutaj 15 dzieci i więcej....


 Ten głód jest nazwany największym kryzysem humanitarnym całego pokolenia... i podpisuję się pod wypowiedzią Boba Geldorfa: „brak prawdziwych liderów na świecie sprawił, że 13 milionów osób, istnień ludzkich umiera na naszych oczach, na ekranach telewizorów”........


Oboz w Dadaab

Trzy  ostatnie zdjecia z internetu z obozu w Dadaab.

sobota, 14 stycznia 2012

O szkłach kontaktowych...

Pewnego pięknego letniego dnia wąż spotkał w dżungli swego starszego przyjaciela lwa.

-  Co porabiasz? – spytał lew, tak dawno cię nie widziałem.
-  Jakoś sobie radzę – odparł wąż, ale wzrok mi się pogorszył i prawie cię nie widzę. Muszę sobie sprawić szkła kontaktowe.
Tak też uczynił i po kilku dniach znowu spotkał swego przyjaciela.
-  Teraz nie tylko dobrze cię widzę, ale i moje życie rodzinne uległo znacznej poprawie.
-  Stary, jakiż wpływ na życie rodzinne mogą mieć szkła kontaktowe, zapytał  zdziwiony lewek.
-  Wiesz co odkryłem, że mieszkam z wężem do podlewania roślin!

Mam okulary, owszem, ale często w kieszeni, w torbie, gdzieś tam sobie leżakują, ale nie na nosie... i wczoraj w magazynie, po mojemu, ładnie posprzątanym z lekkim jednak bałaganem, odkryłam, że to nie wąż do podlewania trawki sobie od kilku dni leży, ale lekko opasły wąż, który czegoś  najadł się i nie spieszno mu było do kąsania... w tym przypadku mnie...
Widać, że nie czas jeszcze, abym odeszła do Pana... nie chce Pan Bóg śmierci grzesznika... oj nie chce!  z czego jestem wielce zadowolona!

Słoneczniki z naszego ogrodu. Pomimo suszy zakwitły, bo były gorliwie podlewane! 

czwartek, 12 stycznia 2012

Pożegnanie z Afryką... ostatni post Julii

"'Pokaż mi..., a powiem ci kim jesteś."


      Formuła powszechnie znana z quizów dla nastolatek i testów pseudonaukowych, gdzie w miejscu kropek można wpisać wedle uznania:
"jak mieszkasz", "jak śpisz", "swoją szafę" etc. stanowi kolejny dowód na paradoksalność podejmowanych prób oceny poziomu życia mieszkańców Kamerunu według naszych, europejskich kryteriów.


 Kim, w naszych, spaczonych zachodnimi, wygodnymi standardami, oczach jest kobieta, która nie zna ojców swoich dzieci? Która mieszka w dziurawej lepiance razem z karaluchami, szczurami i wszystkim co przez te dziury wejdzie?

Która codziennie śpi w tym, w czym chodzi? Która wysyła swoje potomstwo z dwudziestu litrowymi baniakami po wodę do źródła oddalonego o kilometr albo i więcej? Która daje kilkumiesięcznemu bobasowi kawałek surowego manioku do ssania, żeby nie płakało?


Za kogo ją bierzemy, my którzy w domach mamy pięć serwisów obiadowych, 40- calową plazmę na ścianie i mikser z tyloma końcówkami, że już sami nie wiemy do czego one służą. Nie wydaje mi się, żebyśmy posiadali podstawy do komentowania jej zachowania, ponieważ  w życiu podążamy dwoma tak odmiennymi torami, iż ocenianie siebie nawzajem mija się z logiką i zakrawa na absurd.
 Z kolei nakłonienie takiej kobiety, by zmieniła swoje mieszkanie, zachowanie czy podejście do życia jest o tyle zabawne, o ile nieprawdopodobne byłoby namówienie zatwardziałego Polaka wielbiącego schabowego z mizerią, by z łaski swojej przeniósł się do dziurawej lepianki i do końca życia zapomniał o tym schabowym.
I o mizerii też.

      Jest to mój ostatni post na tym blogu i poprzez to wprowadzenie chciałam podkreślić, że podsumowując ostatnie cztery miesiące, które spędziłam w Kamerunie na wolontariacie będę wystrzegać się oceniania czegokolwiek. No może oprócz samej siebie, jako że z natury jestem wybitnie samokrytyczna.


      Wolontariat w Afryce to niesamowita sprawa. Nie wydaje mi się, by istniała jakakolwiek bardziej skuteczna metoda, aby otworzyć człowiekowi oczy na takie multum zupełnie nowych kwestii, tak oczywistych, a jednocześnie tak odległych od naszych wyobrażeń.

Wyobraźnia potrzebuje impulsów, nowych doświadczeń, żeby mogła produkować i tworzyć. Żeby mogła funkcjonować. Obcowanie z Kameruńczykami niespaczonymi wszędobylską globalizacją (w Kamerunie nie widziałam ani jednego McDonald'sa!) zapewniło mi tyle impulsów, że nie jestem w stanie ich póki co ogarnąć. Obawiam się, że zajmie mi to sporo czasu.
 Jadąc tam, miałam niezliczoną ilość pytań. Wracając tu, nie miałam ich mniej. Już przechodzę do rzeczy, a właściwie do ludzi, bo to oni zafascynowali mnie w Kamerunie najbardziej.


                         Zauważyłam, że tożsamość człowieka jest niczym niewidoczne piętno odciśnięte w zarodku jego duszy. Tożsamość stanowi naszą najdokładniej skrywaną tajemnicę, przekazywaną z pokolenia na pokolenie, której, poza wszelką wątpliwością, nie jesteśmy w stanie się pozbyć, o czym dowodzi m. in. tak znany film p.t."Biała Masajka".

 Wydawać by się mogło, że skoro miliony ludzi na świecie, żyją w tak podłych warunkach (nie zapominam, że to kwestia względna, ale według mnie życie bez wody bieżącej, elektryczności czy dzielenie łóżka z karaluchami to nie elementy wizji życia na wysokiej
stopie) to i ja tak mogę.

 Otóż faktem jest, że nic nie stoi na przeszkodzie by spróbować, ale jak długo można tak egzystować?


Tydzień? Miesiąc? Zauważyłam, że problem nie tkwi w tym, by tak żyć, ale w tym, by nie widzieć w tym problemu! Być może moje wnioski są zbyt daleko idące, ale to codzienne chodzenie po wodę do źródła również stanowi część ich tożsamości. Nie buntują się przeciwko temu, bo wiedzą, że zawsze tak było, więc skoro im się nie pogarsza, to przeciwko czemu mają się sprzeciwiać?

 "Skoro nie idziesz do przodu, to się cofasz" jest niewątpliwie domeną ludzi "Zachodu". Trudno mi porównać do czegokolwiek luksus, jaki stanowiłby dla przeciętnego Kameruńczyka kran z wodą w domu. Rzecz w tym, że on nie odczuwa potrzeby posiadania tego kranu. I to jest to dla nas kwestia niepojęta.

 Jednak warto zauważyć, iż przeciętny Polak również nie czuje potrzeby wejścia w posiadanie pewnych luksusów. W naszym przypadku mogłaby to być umiejętność obsługi ekspresu do kawy, czy nagrywarki DVD.

                         Zawsze ciekawiły mnie różnice kulturowe, jednak dopiero od czasu wolontariatu zdałam sobie sprawę z bogactwa tożsamości zamieszkujących naszą planetę i jestem nim szczerze zafascynowana.

 Punktem wyjścia do mojego wyjazdu  było uczenie afrykańskich dzieci angielskiego. Oczywiście miałam mnóstwo innych
motywów: chciałam zobaczyć Afrykę, pouczyć się francuskiego, spędzić jesień w ciepłym miejscu, zrobić coś innego niż wszyscy etc.


 Palcem po mapie trafiłam na Kamerun. To co zdobyłam jest po stokroć razy więcej warte niż to co byłam w stanie dać z siebie.
Mam nadzieję, że nigdy nie odkryję tajemnicy tożsamości, która sprawia, że jesteśmy tak cudownie odmienni. Jednak zapewniam, iż będę próbować z całych sił. I tego również Wam życzę!

niedziela, 8 stycznia 2012

O rezerwacie w Belabo i szympansach.... okiem Julki

Zwiedzanie tego skrawka Afryki, jaki stanowi wschodni Kamerun, przywodzi mi na myśl poruszanie się po skansenie. Na każdym kroku widoczne są ślady nakładających się na siebie wpływów kulturowych.
Podczas mojego podróżowania po tej zagadkowej krainie dotarłam aż do
Belabo - niedużej miejscowości, która przycupnęła sobie przy asfalcie jakieś dwie godzinki drogi od Bertoua. Niedaleko od tej mieścinki można (przy odrobinie szczęścia i dobrej woli miejscowych, którzy wskazują drogę) dotrzeć do utopii. Utopii szympansów i pewnej zamiłowanej w nich Amerykanki.


      W kameruńskiej diecie wybitnie brakuje protein, więc polowanie na to co po dżungli biega jest powszechne. Szympansy też po dżungli biegają, więc i one czasami wpadną w sidła, a nie powinny, bo są pod ochroną i teoretycznie jeść ich ludziom nie wolno.
 Niestety, tak jak to zazwyczaj bywa, teoria z praktyką rozmija się o lata świetlne, a wyżej wspomniana Amerykanka jest osobą bardzo wrażliwą na los akurat tych człekokształtnych. Kobieta ambitna postanowiła na terenie Kamerunu wybudować rezerwat dla szympansów odebranych czarnoskórym łowcom. Na mocy prawa rekwiruje im zwierzęta i zamyka je w swoim rezerwacie.

Szympansy to zwierzęta bardzo przyjazne, o ile są małe. Później są zbyt silne i swoją miłością są w stanie udusić dorosłego mężczyznę.
Szympans złapany przez człowieka nie ma przed sobą świetlanej przyszłości. Jego los może potoczy się w dwojaki sposób: albo zostanie zjedzony w tajemnicy przed miłującą go Amerykanką, albo zostanie przez nią zamknięty na resztę życia w rezerwacie bez możliwości przepustki.


Szympansy to stworzenia, które szybko przywiązują się do ludzi. Raz schwytane nie mogą już wrócić do swojego naturalnego środowiska. Taka już ich pokręcona natura. Podobno by sobie nie poradziły ze zdobywaniem pożywienia.
      Na całe szczęście istnieje rezerwat w Belabo, który chętnie się o nie zatroszczy aż do końca ich szympansich dni.

 Gdy tam byłam na początku grudnia, dowiedziałam się, że rezerwat zamieszkują 72 szympansy.
Zwierzątka to niemałe i chociaż mają przedszkole, to raczej nie poleca się wspólnych zabaw i przytulania szympansów. Małpki mają opiekę weterynarza 24 godziny na dobę i są leczone w swojej prywatnej klinice.

 Dostają jedzenie 3 razy dziennie, zaś między posiłkami wolontariusze i pracownicy ośrodka dokarmiają je przekąskami. Znajduje się tam także jeden bardzo szczególny szympans. Jest to zwierze chore na zapalenie opon mózgowych, przez co ma sparaliżowane wszystkie cztery łapy. Małpa ta jest oprowadzana po rezerwacie na wózku inwalidzkim przez pracownika ośrodka, zaś w trakcie snu wolontariusze pełnią naprzemian wartę przy przewracaniu chorego, żeby nie zrobiły mu się odleżyny...

      Niewątpliwie koszt utrzymania takiego ośrodka jest wysoki. Jedna z wolontariuszek, która znalazła chwilkę żeby nas oprowadzić, wspominała, że co tydzień samochód jedzie do miasta, po artykuły spożywcze dla szympansów, które nie są dostępne na wsi, a poza tym ze wsi rolnicy przynoszą swoje plony i sprzedają je właścicielom ośrodka, aby zwierzęta nakarmić.

 Do tego dochodzą koszty leczenia, a także pensje 20 stałych pracowników, którzy małpki karmią, sprzątają w ich klatkach, a także te klatki naprawiają, malują i dobudowują nowe fragmenty wybiegów. Nasza przewodniczka powiedziała, że rezerwat utrzymywany jest z dotacji rozwiniętych państw północnej półkuli.


Mając na uwadze trudności ze zdobywaniem tych dotacji zadecydowano, że szympansy w rezerwacie nie mogą się rozmnażać. Podawane im są środki antykoncepcyjne. Jedna z szympansic jest w ciąży, jednak jest to raczej wynik jednorazowego eksperymentu - zaniedbania, aniżeli rutynowe działanie pracowników rezerwatu.

      Na zakończenie pragnę postawić pytanie: "Jaki cel miało założenie tego rezerwatu?"

Z całego tego kramu cieszy mnie tylko to, że miejscowi mają miejsce skupu dla swoich owoców i warzyw. Szkoda, że małpy na wybiegach, dostają więcej jedzenia niż dzieci mieszkające tuż przy rezerwacie, ale dziecku przecież łatwiej się wytłumaczy, że nie może biegać po drzewach, bo mamusia nie ma dla niego obiadu. A jak powszechnie wiadomo, żeby biegać po drzewach potrzeba dużo energii, a szympansy po drzewach biegać muszą...