Czterdzieści par oczu przygląda mi się niczym najdoskonalszej rzeźbie świata. Mają pootwierane usta, ale są cisi, jakby najdrobniejszy szelest miał zaprzepaścić tę niesamowitą chwilę bezpowrotnie. Siedzą niczym posągi i czekają na mój ruch. Zapewne sądzą, że powiem coś mądrego. Albo że powiem cokolwiek. Uśmiecham się, bardziej do siebie, ku odwadze, niż do nich. Z tego, w moim mniemaniu, nieskończenie długiego momentu, wyciąga nas czujny nauczyciel mówiąc dzieciom by wstały i się przywitały. Według mojego rozkładu jest to lekcja czytania. Piszę więc wymyślone naprędce słowa na tablicy, czytam, dzieci powtarzają. Dwadzieścia par oczu patrzy na mnie niepewnie. Pozostałe dwadzieścia już śpi na ławkach. Wyjaśniam jaka różnica jest między słowami "man" i "men". Teraz już nawet nauczyciel patrzy na mnie niepewnie… Czy ja mówię po chińsku?! W tym momencie doznaje olśnienia! Pytam: "Czy dzieci znają alfabet?"
Nauczyciel swoją miną przypomina mi dziecko, któremu ktoś właśnie uświadomił, że Święty Mikołaj nie istnieje. Dzieci nie znają alfabetu. Zaczynam lekcję od nowa. Pisząc alfabet gubię po drodze trzy literki. Mina nauczyciela mówi: „Jutro już jej tutaj nie będzie”. Niesłychanie długie trzydzieści minut mija i mogę w końcu wyjść. Jeszcze tylko 3 lekcje, jakaś setka dzieci, trzech znudzonych nauczycieli i koniec.
Już wiem, że nauczanie nie jest moim powołaniem. Jednak ku mej własnej satysfakcji i zaskoczeniu nauczycieli numer 1, 2, 3 i 4 nie porzuciłam misji szerzenia wiedzy z bliżej nieokreślonych pobudek. Planuję wytrwać w szkole dwa miesiące.
Teraz już wiem, że nic tu nie jest tak oczywiste jak się wydaje. I nie każde dziewięcioletnie dziecko umie napisać własne imię pomimo najszczerszych chęci. Rozumiem je w stu procentach, bo sama nie umiem powtórzyć tych skomplikowanych imion, nie mówiąc już o ich pisaniu.
Pewne jest, że po tymczasowym byciu "panią nauczycielką" pozostaną mi zmarszczki przy ustach od ciągłego uśmiechania się. Uśmiech jakby łagodzi ciszę spowodowaną kompletnym brakiem porozumienia. W Doume dzieci rozmawiają z rodzicami w języku Maka. Później uczą się francuskiego, gdyż mieszkają we frankofońskiej części Kamerunu.
Na końcu dowiadują się jeszcze o istnieniu angielskiego, ponieważ Kamerun jest wedle konstytucji krajem dwujęzycznym i w teorii każdy mieszkaniec mówi zarówno po francusku, jak i po angielsku. Czysta teoria.
Zdecydowałam się na misję w Kamerunie, aby przy okazji opanować język francuski, więc nie zraża mnie tymczasowa niezdolność do wyrażania własnego zdania. Jestem tu gościem i powinnam się nauczyć ich świata. O czym wytrwale przypomina mi szkolna sekretarka- Perlice: "Je ne comprends pas Anglais. Parle Francais!"
Po kilku dniach w końcu dochodzę do wprawy w byciu "panią nauczycielką" i nawet zaczyna mnie to bawić. Moje małe Murzynki są kochane i cierpliwie znoszą lekcje. W piątek nawet nie wybiegły z klasy zaraz po dzwonku, tylko cierpliwie czekały, aż wszyscy dostaną szansę podejścia do tablicy i przeliterowania swojego imienia.
Podziwiam te dzieci za ich dojrzałość (w szkole spędzają ponad osiem godzin dziennie, a poza tym chodzą po wodę, wychowują młodsze rodzeństwo, pomagają rodzicom przy uprawach), pokorę (dzielnie znoszą każde przypisane im zadanie, uważnie słuchają i nie marudzą), uderzającą dumę (każde ma wysoko podniesioną głowę i swoją postawą sugeruje, że łatwo się go nie "złamie") i radość, którą wnoszą w życie całej miejscowości (to są nieskończone pokłady energii).
Z szacunku wobec nich, staram się dawać z siebie jak najwięcej podczas każdej lekcji, przez co po każdych zajęciach jestem zmęczona, jakbym sama miała osiem godzin lekcji. Zaś w czasie przerw eksploatuję pokłady weny twórczej przygotowując dekoracje klas i sal dla przedszkolaków.
W niedzielę nie mogłam się doczekać poniedziałku. Chyba po raz pierwszy w życiu chciałam iść do szkoły... Mam w głowie tyle konspektów zajęć, że na pewno ich nie wyczerpię przez te dwa miesiące. Oby tylko dzieciom nie minął zapał…