czwartek, 29 września 2011

Obyś cudze dzieci uczył... Kamerun okiem Julki...



Czterdzieści par oczu przygląda mi się niczym najdoskonalszej rzeźbie świata. Mają pootwierane usta, ale są cisi, jakby najdrobniejszy szelest miał zaprzepaścić tę niesamowitą chwilę bezpowrotnie. Siedzą niczym posągi i czekają na mój ruch. Zapewne sądzą, że powiem coś mądrego. Albo że powiem cokolwiek. Uśmiecham się, bardziej do siebie, ku odwadze, niż do nich. Z tego, w moim mniemaniu, nieskończenie długiego momentu, wyciąga nas czujny nauczyciel mówiąc dzieciom by wstały i się przywitały. Według mojego rozkładu jest to lekcja czytania. Piszę więc wymyślone naprędce słowa na tablicy, czytam, dzieci powtarzają. Dwadzieścia par oczu patrzy na mnie niepewnie. Pozostałe dwadzieścia już śpi na ławkach. Wyjaśniam jaka różnica jest między słowami "man" i "men". Teraz już nawet nauczyciel patrzy na mnie niepewnie… Czy ja mówię po chińsku?! W tym momencie doznaje olśnienia! Pytam: "Czy dzieci znają alfabet?"


 Nauczyciel swoją miną przypomina mi dziecko, któremu ktoś właśnie uświadomił, że Święty Mikołaj nie istnieje. Dzieci nie znają alfabetu. Zaczynam lekcję od nowa. Pisząc alfabet gubię po drodze trzy literki. Mina nauczyciela mówi: „Jutro już jej tutaj nie będzie”. Niesłychanie długie trzydzieści minut mija i mogę w końcu wyjść. Jeszcze tylko 3 lekcje, jakaś setka dzieci, trzech znudzonych nauczycieli i koniec.

Już wiem, że nauczanie nie jest moim powołaniem. Jednak ku mej własnej satysfakcji i zaskoczeniu nauczycieli numer 1, 2, 3 i 4 nie porzuciłam misji szerzenia wiedzy z bliżej nieokreślonych pobudek. Planuję wytrwać w szkole dwa miesiące.
 Teraz już wiem, że nic tu nie jest tak oczywiste jak się wydaje. I nie każde dziewięcioletnie dziecko umie napisać własne imię pomimo najszczerszych chęci. Rozumiem je w stu procentach, bo sama nie umiem powtórzyć tych skomplikowanych imion, nie mówiąc już o ich pisaniu.

Pewne jest, że po tymczasowym byciu "panią nauczycielką" pozostaną mi zmarszczki przy ustach od ciągłego uśmiechania się. Uśmiech jakby łagodzi ciszę spowodowaną kompletnym brakiem porozumienia. W Doume dzieci rozmawiają z rodzicami w języku Maka. Później uczą się francuskiego, gdyż mieszkają we frankofońskiej części Kamerunu.

Na końcu dowiadują się jeszcze o istnieniu angielskiego, ponieważ Kamerun jest wedle konstytucji krajem dwujęzycznym i w teorii każdy mieszkaniec mówi zarówno po francusku, jak i po angielsku. Czysta teoria.

Zdecydowałam się na misję w Kamerunie, aby przy okazji opanować język francuski, więc nie zraża mnie tymczasowa niezdolność do wyrażania własnego zdania. Jestem tu gościem i powinnam się nauczyć ich świata. O czym wytrwale przypomina mi szkolna sekretarka- Perlice: "Je ne comprends pas Anglais. Parle Francais!"

Po kilku dniach w końcu dochodzę do wprawy w byciu "panią nauczycielką" i nawet zaczyna mnie to bawić. Moje małe Murzynki są kochane i cierpliwie znoszą lekcje. W piątek nawet nie wybiegły z klasy zaraz po dzwonku, tylko cierpliwie czekały, aż wszyscy dostaną szansę podejścia do tablicy i przeliterowania swojego imienia.

Podziwiam te dzieci za ich dojrzałość (w szkole spędzają ponad osiem godzin dziennie, a poza tym chodzą po wodę, wychowują młodsze rodzeństwo, pomagają rodzicom przy uprawach), pokorę (dzielnie znoszą każde przypisane im zadanie, uważnie słuchają i nie marudzą), uderzającą dumę (każde ma wysoko podniesioną głowę i swoją postawą sugeruje, że łatwo się go nie "złamie")  i radość, którą wnoszą w życie całej miejscowości (to są nieskończone pokłady energii).

Z szacunku wobec nich, staram się dawać z siebie jak najwięcej podczas każdej lekcji, przez co po każdych zajęciach jestem zmęczona, jakbym sama miała osiem godzin lekcji. Zaś w czasie przerw eksploatuję pokłady weny twórczej przygotowując dekoracje klas i sal dla przedszkolaków.



W niedzielę nie mogłam się doczekać poniedziałku. Chyba po raz pierwszy w życiu chciałam iść do szkoły... Mam w głowie tyle konspektów zajęć, że na pewno ich nie wyczerpię przez te dwa miesiące. Oby tylko dzieciom nie minął zapał…






piątek, 23 września 2011

Mój samochodzik

... na niego mogę liczyć, zajadę nim wszędzie /do tej pory udało mi się/ co będzie dalej... zobaczymy! Pan Joseph /nasz mechanik/ powiedział: "owszem auto stare, ale serce czyli silnik ma jak dzwon i pojeździ nim siostra jeszcze ładnych pare lat!"



Co niektórzy mówią, że moje autko nie pasuje do mnie... zastanawiam się dlaczego? Lata nie te same,  autko młodsze więcej niż trochę ode mnie, chociaż na pierwszy rzut oka ja wyglądam młodziej /śmiech/, może kolor, fason, marka... Cóż, jeżdżę tym co mam i jestem więcej niż przyzwyczajona do niego... samochodu oczywiście!


Przez każdy mostek większy i mniejszy przejechaliśmy... nie mogę powiedzieć, że bez strachu! W największym gęstym buszu znajdzie się zawsze ktoś kto ci pomoże, a jak się ładnie uśmiechniesz, to przeniosą, jak potrzeba twoje autko razem z tobą w środku...



To było wezwanie - wracać czy jechać dalej? Judyto, nie przejedziesz? Jak to nie przejadę! Przejadę i w dodatku nie wpadnę do żadnej dziury! Po co są Aniołowie Stróżowie; na katachezę przecież podążam!



Po maleńku i do przodu...



Jeszcze trochę.... i wjadę na ten piękny most!



Jestem dumna z siebie!
Moja Toyotka ma przeszło 20 lat, przypłynęła statkiem z jakiegoś europejskiego kraju... i jak widać służy mi dzielnie!

sobota, 17 września 2011

Nowy, nowy dom... Kamerun okiem Julki...

Tak jak przed każdym wyjazdem, tak i tym razem, nie martwiłam się, o to, jak to będzie w nowym domu. Stosunkowo naturalnie przyzwyczajam się do miejsc. W Doume bardzo szybko poczułam się jak u siebie. Wręcz zbyt szybko.

Trzeci weekend spędziłam na misji w Dimako. Niby wszystko było tak jak u nas, ale pół piątku, sobotę i pół niedzieli liczyłam czas do powrotu do domu - do Doume. W Dimako czułam się jak gość-turysta, a u nas jestem u siebie. Ponieważ mam duży aparat, w Dimako uważali mnie za dziennikarkę, więc zdołałam zrobić kilka bajecznych zdjęć.





U nas już wiem, gdzie wszystko leży i czym mogę się zająć. Mam już nawet swoje zwierzątko - bardzo płochliwą jaszczurkę, która dba o to, żeby komary nie latały mi nad głową, gdy śpię.



Żeby jakiekolwiek miejsce zasłużyło na to lukratywne imię, jakim jest "mój dom", musi spełnić szereg warunków. Jednym z nich jest oczywiście poczucie bezpieczeństwa. Tutaj czuję się nie bardziej zagrożona, niż księżniczka w zamku. Niby banalne, ale jestem przekonana, że bez tego, nigdy nie potrafiłabym się utożsamiać z tym dużym domem. Poza tym istnieje również kwestia zaakceptowania rytmu życia pozostałych domowników.

 Tym martwiłam się przed przyjazdem: "To są siostry zakonne. One się na pewno modlą bez przerwy i ja też będę musiała..." Nic z tych rzeczy! Nikt mnie do niczego tutaj nie zmusza i tylko mniej więcej wiem kiedy siostry się modlą w domowej kaplicy, ale stwierdzenie "bez przerwy" na pewno nie jest tutaj na miejscu.

 Jednak tym, co najważniejsze, są bez wątpienia ludzie. Do tego punktu, tak jak i do pozostałych naprawdę nie mam zastrzeżeń. Serdeczny uśmiech s. Krystyny, niezastąpione poczucie humoru s. Marietty i zatroskanie o innych s. Judyty tworzą ciepłą, domową atmosferę. Taką zwyczajną, a jednocześnie niezwykłą.

Od kiedy tu jestem, gdy myślę o domu, to coraz częściej łapię się na tym, że po głowie chodzi mi Doume. Na początku mnie to drażniło i powtarzałam: "Halo! Do domu wracasz za pięć miesięcy, więc się nie przyzwyczajaj." Teraz wiem, że dom jest tam, gdzie czuję się jak w domu.
                             
Poza tym, że jestem w tym domu nowa, to sam dom też jest nowy. Został zbudowany, żeby dziewczyny, które chcą w przyszłości zostać siostrami zakonnymi / Pallotynkami/ miały się gdzie przygotowywać do życia zakonnego. One mogą wprowadzić się już w październiku. Przyjechałam zaledwie tydzień po tym, jak siostry się tu wprowadziły i niektóre przedmioty jeszcze nie znalazły swojego miejsca.

 Zadamawianie się w Doume jest bardzo przyjemne, tym bardziej, że dookoła domu dzieje się naprawdę dużo. Budynek jest już skończony, ale co rusz za oknami widać jakiegoś ogrodnika, hydraulika czy murarza. Do nich też już przywykłam.

Tak jak do Agnes, którą siostry przygotowują do zajmowania się domem, bo na co dzień siostry od rana pracują poza domem. Ja nie znam francuskiego, ona nie zna angielskiego, ale szybko znalazłyśmy wspólny język (chociaż dwa dni rozkminiałam, czy powiedziała, że jest w trzecim miesiącu ciąży, czy że ma trzymiesięczne dziecko… Okazało się, że ma dziecko, które ma na imię Mirka, na cześć miejscowego misjonarza- ks. Mirka.)



-Co znaczy "oswoić"?
-Jest to pojęcie zupełnie zapomniane-powiedział lis.-"Oswoić" znaczy "stworzyć więzy".
-Stworzyć więzy?

-Oczywiście-powiedział lis. – Teraz jesteś dla mnie tylko małym chłopcem, podobnym do stu tysięcy małych chłopców. Nie potrzebuję ciebie. I ty także mnie nie potrzebujesz. Jestem dla ciebie tylko lisem, podobnym do stu tysięcy innych lisów. Lecz jeżeli mnie oswoisz, będziemy się nawzajem potrzebować. Będziesz dla mnie jedyny na świecie. I ja będę dla ciebie jedyny na świecie.

Oswajamy się nawzajem z Doume.




[1] „Mały Książę”, Antoine de Saint-Exupery, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1994

środa, 14 września 2011

Bywa i tak...

Nowy rok szkolny rozpoczęty!!!! Mam pod swoja opieką nie tylko Julkę /śmiech/, ale także dwie szkoły, moją "pierwszą miłość" Nkoum i w tym roku "spadek" po siostrze Weronice: szkołę w Doume. Biuro i magazyny wybudowane! Oto moja ukończona budowa.

 Różne historie w życiu mi się zdarzyły, ale taka przydarzyła mi się pierwszy raz w czasie mojego pobytu w Kamerunie… Dzwoni do mnie dyrektor szkoły, że jeden z rodziców chce się ze mną spotkać. "Przychodzi od kilku dni i bardzo nalega o spotkanie z siostrą" - rzecze mój dyrektor.
 Pojechałam, spotkałam się z panem, który powiedział: "ja obserwuję siostrę od dłuższego czasu i myślę, że taka kobieta, jak siostra marnuje się w jakimś tam zakonie /pan wyznania animistycznego… więc czarownicy, magia biała i czarna i inne rzeczy, o których nie mam jeszcze pojęcia/, takich kobiet, jak siostra nam potrzeba... zaradnej, silnej, pracowitej…/no, no myślę sobie… warto było przyjechać do Afryki, aby coś takiego usłyszeć, ktoś się wreszcie na mnie poznał – /śmiech/, bo u nas to trudno o dobre kobiety! A szukał pan takiej zaradnej kobiety?  Szukałem, ale ja bym chciał, aby była mądra, odpowiedzialna i wymienia cechy idealnej kobiety… W duchu sobie myślę: do końca swoich dni takiego ideału nie znajdziesz!!!
 Wie pan co, ja osobiście znam więcej wspaniałych kobiet… pan słabo szuka albo ma za duże wymagania… odpowiadam. Chciałbym mieć taką kobietę jak siostra, mogłaby siostra zostać moją żoną… Co tu teraz począć, myślę sobie. Jak powiem, że nic z tego, to wszystkie swoje dzieci zabierze ze szkoły… szkoda dzieciaków! Ma dzieci, to i ma żonę, może nie jedną… też ma chłop pomysły!
 Mówię więc do pana: ja to już jestem wiekowa kobieta i wie pan, jak się coś raz wybrało, to trzeba być wiernym swemu powołaniu, ja nie mogę i nie chcę zostać pańską żoną… Przypomniała mi się taka opowieść: "Do pewnego mistrza przyszedł człowiek i powiedział, że nie może znaleźć sobie towarzyszki życia, która by mu odpowiadała, którą kochałby do końca życia. A jaka miałaby być ta kobieta? – zapytał mędrzec.
Mężczyzna zastanowił się przez chwilę, a potem rzekł: tęsknię do kobiety kochającej, mądrej, odpowiedzialnej, szlachetnej, radosnej, czułej, wrażliwej, delikatnej, pięknej, zmysłowej, zaradnej, pracowitej… Dodał jeszcze wiele cnót i zapytał mędrca, co ma począć.
 Mędrzec zajrzał mu głęboko w oczy i powiedział: Znam absolutnie pewny, lecz bardzo trudny sposób, dzięki któremu spotkasz właśnie taką kobietę. Jaki to sposób?! – zapytał ucieszony człowiek. Jeśli mi go zdradzisz, oddam ci wszystko, co posiadam! Niczego od ciebie nie potrzebuję. Musisz mi tylko przysiąc, że z niego skorzystasz.

 Człowiek przysiągł na wszystkie świętości, że zastosuje się do rady mędrca, a kiedy ten się uspokoił, mistrz z naciskiem wyszeptał mu do ucha: jeśli pragniesz spotkać kobietę kochającą, mądrą, odpowiedzialną, szlachetną, radosną, czułą, wrażliwą, delikatną, odpowiedzialną, pracowitą, zaradną… - to najpierw sam musisz się takim stać. Tylko w ten sposób ją znajdziesz. A nawet jeśli jej nie spotkasz, nie będzie to już miało dla ciebie większego znaczenia”.
Więc mówię do pana, że jeśli chce idealnej kobiety z takimi, jak wymienił zaletami, to musi sam je posiadać! I wiecie, co mi odpowiedział? Że ma wszystkie te zalety!!! No tak w Afryce jesteśmy… tutaj prawie wszyscy mężczyźni mówią, że są idealni! Nie pozostało mi nic innego, jak zgodzić się być żoną idealnego mężczyzny /śmiech/! Nie skorzystałam z takiej szansy, bo wolę tych ludzi, którzy choć trochę są nieidealni… z takimi nie będziesz się w życiu nudził i będziesz miał co robić!

A właściwie, to ja już wybrałam i trwam w tym wyborze przeszło 20 lat, i jak do tej pory mam się dobrze!

czwartek, 8 września 2011

Kamerun okiem Julki...

Parafrazując mądrego człowieka: zaraz po przyjechaniu do nowego miejsca można napisać o nim książkę. Tydzień później wszystko wydaje się mniej oczywiste niż na początku i można napisać tylko jeden rozdział. Po miesiącu przyjezdny potrafi napisać jedynie akapit, a po roku nic nie jest na tyle jasne i bezwzględne by o tym pisać. Przyleciałam do Kamerunu 26 sierpnia, w deszczowy piątek, i od tego momentu obserwuję to miejsce i ludzi, którzy w nim żyją, ich styl bycia, tradycje, język z szeroko otwartymi oczami. Jest to fascynujące miejsce i staram się nie oceniać, ale zrozumieć ten tak bardzo odmienny od naszego świat.
Mam na imię Julia i z chwilowego nadmiaru czasu, raczej niż z powołania, postanowiłam spędzić parę miesięcy w Afryce. Jako że łatwo uczę się języków, a podoba mi się francuski, wybór padł na frankofoński Kamerun. Przygotowanie się do misji humanitarnych z organizacjami pozarządowymi to często miesiące przeznaczone jedynie na teorię, a ja chciałam działać od zaraz, więc zdecydowałam się na misję katolicką. Formalności nie były problemem, dzięki siostrze Judycie, która podjęła się "opieki" nade mną. Jestem raczej otwartą osobą, tak jak ona, więc szybko się dogadałyśmy. Bilet, wiza, spakowane walizki i lecę do Yaounde przez Brukselę. Siostra Orencja, która wracała z urlopu leciała razem ze mną. To na nią padł pierwszy zestaw pytań o to, jak to jest na misji.  Dzielnie odpowiadała na każde najdrobniejsze pytanie.

O to, że przetrwam pięć miesięcy byłam spokojna od pierwszego maila siostry Judyty, aż do momentu odbioru bagaży, których nie odebrałam, bo zostały w Brukseli :)) Po spisaniu protokołu ich zaginięcia, siostra Judyta zabrała mnie na nocleg do CASBY. Okazało się, że jest to dom-hotel ojców Spirytynów, gdzie siostry nocują, gdy przyjeżdżają do stolicy. Następnego dnia pojechałyśmy na drugi koniec Kamerunu (tak, tu są asfaltowe drogi... od 2 lat!), do Doume, gdzie mieszkają i pracują siostry Pallotynki.  Walizki dotarły po niecałym tygodniu /trzeba było specjalnie po nie pojechać 300 km w jedna stronę!/, jednak z nieskrywaną satysfakcją zaznaczam, że przetrwałam, chociaż już sam widok moich rzeczy wywołał ogromną falę endorfin.

                Odmienna karnacja sprawia, że miejscowi mi się przyglądają. Nie rozumiałam jednak dlaczego starają się mnie "przewiercić" wzrokiem... Szybko uświadomiła mi to babcia poznanej w Doume Melissy. Gdy dziewczyna pokazywała mi swoje miejsce zamieszkania, przedstawiła mnie m. in.  swojej babci, która od razu zaproponowała, że... pożyczy mi pieniędzy na kupienie... spodni. Zdezorientowana (przecież miałam na sobie spodnie!) opowiedziałam o tym siostrze Judycie. Okazało się, że moje leginsy nie przypominają Kameruńczykom spodni. Pierwsze faux pas za mną! Zdruzgotana przypomniałam sobie zawartość mojej walizki. Leginsy, szorty, krótkie sukienki i spódniczki. Nic, w czym mogłabym się choćby starać o ich akceptację, a już na pewno nie w czym mogłabym uczyć dzieci w szkole podstawowej.

 Poratowała mnie "garderoba" siostry Judyty /ona chodzi w habicie.../ Swoją drogą ciekawe skąd siostra zakonna ma te wszystkie kiecki :)) Parę poprawek i mam powłóczyste spódnice do ziemi, które ochronią mnie przed dalszym "przewiercaniem".
                Jak wspomniałam, próbuję nie oceniać tego co widzę dookoła, bo zdaję sobie sprawę z tego, że obowiązują tutaj inne wartości, niż te, które skrupulatnie wpajano mi do tej pory. Staram się niczym trzy posągi: obserwować, ale nie widzieć, słuchać ale nie słyszeć i mówić, ale nie wypowiadać się. Nie zmienia to jednak mojego zatroskania ilekroć widzę umorusane trzy, czteroletnie dzieci opiekujące się młodszym rodzeństwem...

.... to spanie, to po lekcji angielskiego....
((A co do kiecek /piszę ja Judyta/ na misjach trzeba być przygotowanym na wszystko... nawet na to, żeby komuś pożyczyć powłóczystej spódnicy w kolorze czerwieni, a do tego sznur kameruńskich korali ... kolczyki się także znalazły... a skąd mam te cuda ... tajemnica! ))
Doume jest inne niż każde miejsce, które widziałam. Są dwie jego cechy, które uderzyły mnie, gdy tylko tu przyjechałam - jest intrygujące i bardzo pomarańczowe. Mam nadzieję, że z biegiem czasu wkomponuję się w jego krajobraz choć trochę....cdn...
(( Ona, już nasza Julka... robi na wszystkich wrażenie, jakby mieszkała u nas od zawsze... Na naszym rynku, gdy poszłyśmy kupić banany, awokado... pytano mnie czy to moja... córka! A nasz Toto /kierowca traktora URSUS i nie tylko/ przestał przynosić mi owoce lasu... dostaje je Julka...))
I co Wy na to?
               
               

piątek, 2 września 2011

O pewnej rybce...

Dzisiaj mija tydzień od przyjazdu do naszej wspólnoty Młodej Damy o pięknym imieniu: Julia. Przyjechała bez swego księcia Romeo /śmiech/. Julka zostanie u nas do końca stycznia i będzie pracować jako pani nauczycielka języka angielskiego w naszych szkołach i nie tylko. Zdała międzynarodową maturę i zrobiła sobie rok przerwy przed wyjazdem na studia, na pracę w Afryce!


 Pisała, że może nawet ciąć trawę maczetą, jeśli nie będzie czegoś innego do pracy... Maczety jeszcze nie dostała, ale dlaczego nie mogłaby spróbować i tej pracy? Jak będzie koniecznie chciała, nie będę zabraniać! A zielsko wszelkiego rodzaju rośnie bujnie... pora deszczowa nastała!

Dzisiaj piszę jeszcze ja, ale następny post będzie dziełem Julii i będzie: "Kamerun okiem Julii" - odsłona pierwsza. Ciekawa jestem co napisze! A dzisiaj to jeszcze ja… Usłyszałam dzisiaj, że wszystko czego potrzebuje do szczęścia znajduje się w tym miejscu gdzie jestem i żyję.
 Często i gęsto szukamy swojego szczęścia tam, gdzie nas nie ma… i tracimy dużo, a właściwie trzeba napisać, że tracimy bardzo, bardzo wiele… Uzależniamy nasze szczęście od ludzi i bardzo wielu rzeczy,  które wymyślamy sobie sami… i gdy już je mamy okazuje się, że to nie to. I szukamy dalej… I można spędzić swoje życie na szukaniu TEGO, co «znajduje się bliżej niż czubek naszego nosa» Cóż zrobić, aby widzieć życie takim jakim ono jest naprawdę, a nie takim, jakim ja chcę je widzieć? Praca na całe życie, aby dotrzeć do tej mądrości…

Żyła sobie pewna rybka… wiadomo, jak na rybkę przystało w wodzie i to nie byle jakiej - w przeczystej rzece, zielona trawa przy brzegach i niejeden mostek łączący jeden brzeg z drugim. Nasza rybka była mądrą rybką, ciekawiło ją życie… Pewnego razu przepływała pod jednym z pięknych drewnianych mostów i zauważyła stojących na nim ludzi. Nie spieszyło jej się nigdzie i… ciekawa była o czym to ludzie rozmawiają oparci o poręcz mostu.
Dwóch miłośników natury leśnej i wodnej rozprawiało właśnie o cudownych właściwościach wody. A jak wiecie woda, to samo życie, bo m. in. gasi pragnienie. Rozprawiali o tym, że nasza woda paruje, a potem opada z deszczem czasami tak ulewnym, że trzeba przed nim uciekać! Woda może zamienić się w mgłę i wtedy możesz zabłądzić! Zimą woda zamienia się w lód albo śnieg… i możesz wtedy ulepić bałwana. Pod tymi wszystkimi postaciami jest zawsze tą samą wodą.
 To ogromna siła, która potrafi żłobić głębokie koryta, omijać przeszkody… i jest bardzo cierpliwa, bo latami drąży skałę aż ja rozłupie, jak dziadek do orzechów orzecha. Najważniejsza i przedziwna rzecz: woda zawsze zmierza do morza! Choć nigdy tego morza nie widziała.

 Rybka dowiedziała się czegoś nowego! Popłynęła ile sił w płetwach do swojej rybiej rodziny i opowiedziała ze szczegółami wszystko, to co usłyszała. "Powiedzcie mi", rzekła do rybiej starszyzny, "co to za cudowna substancja, która ludzie nazywali wodą"? Wiekowe ryby były także poruszone opowieścią o wodzie, co to takiego, gdzie tego cudu szukać!Postanowiono wysłać naszą małą rybkę na poszukiwanie tajemniczej substancji. Rybka nie dała się prosić. Była bardzo zadowolona z siebie, że właśnie ją wybrano na poszukiwanie wody! Popłynęła… nie było jej baaarrrdzo długo, tak długo, że wiele ryb  zdążyło umrzeć, inne wpadły w sieci rybackie.
 Nadszedł taki dzień, że rybka powróciła cała i zdrowa i na dodatek jakaś taka… zmieniona, szczęśliwa… może trochę za bardzo - mówiły inne ryby! Nie była zbyt rozmowna, po prostu zachowywała się dziwnie i tajemniczo.
 "Powiedz" - pytały zaciekawione ryby, "znalazłaś tę wodę?! Tak długo nie wracałaś! Znalazłaś"!? Rybka zatrzepotała rzęsami i odparła: "znalazłam, ale nic więcej wam nie powiem, bo i tak mi nie uwierzycie!"
/Wg.opowiadania W.Eichelbergera/
Podobnie jest z nami… nie widzimy tego, co tak blisko, bardzo blisko…
Zdjęcia wody  - z Polski oczywiście, a Julka na zdjęciu.  Zapewniam, że prosto z naszych kameruńskich stron!