Niedawno miałam okazję rozmawiać z dwoma miejscowymi licealistkami. Ta sytuacja bardzo mnie ucieszyła, ponieważ nie często mam tutaj okazję uczestniczyć w konstruktywnym dialogu po angielsku.
Obie mnie rozumiały i chętnie prowadziły dyskusję zarówno ze mną po angielsku, jak i między sobą po francusku, gdy dogadywały się w sprawie szczegółów odpowiedzi na moje liczne pytania. Z każdą chwilą czuły się swobodniej i mówiły coraz więcej i głośniej. Z tego powodu, ogarnęła mnie nie mała konsternacja, gdy doszło do kwestii ich skomplikowanych relacji rodzinno-domowej (jedno z drugim niekoniecznie ma wiele wspólnego). Oto fragment naszej rozmowy:
- Więc to jest twoja siostra i z nią mieszkasz, tak?
-Tak.
- I mieszkasz ze swoją matką, która jest równocześnie jej matką, tak?
- Zgadza się.
- Ale nie mieszkasz ze swoim ojcem, tylko z jej ojcem?
- Tak właśnie jest.
- I ile masz rodzeństwa?
- Jest nas razem osiem
- A Ty? Ile masz braci i sióstr?
- No więc… Raz, dwa, trzy… Hmmm… Ale od strony mamy, czy taty?
- Łącznie.
- No to jest nas sześć, trzy starsze siostry i dwóch młodszych braci.
- Jedną twoją siostrę już znam. Teraz powiedz mi coś o pozostałych.
- Skąd znasz moją siostrę?
- No przecież siedzi koło ciebie.
- Nie, ja z nią tylko mieszkam.
W tym momencie przypomniałam sobie o jednym z moich ulubionych filmów p. t. "Lost in translation". Grzecznie przytaknęłam i zrezygnowałam z drążenia tajemnic rodzinnych. Postanowiłam dowiedzieć się co lubią robić w wolnym czasie, jednak po kilku nerwowych spojrzeniach zrozumiałam, że nie mają wolnego czasu. Powiedziały, że poza szkoła pomagają rodzicom na polu. Pragnąc podtrzymać rozmowę, zapytałam co rośnie na ich polu. W odpowiedzi otrzymałam parę francusko, tudzież maka brzmiących nazw i ponownie miałam przed oczami Scarlett Johansson spoglądającą na Tokio. Niełatwo było nam się zrozumieć, skoro już samym wyglądem, tak bardzo się różnimy.
Wiele sytuacji przywodzi mi na myśl tą filmową scenę. Myślałam o niej wtedy, gdy pierwszy raz rozmawiałam z Agnes o jej dziecku (już pisałam, że nie byłam pewna, czy to trzymiesięczne niemowlę, czy trzymiesięczny płód). Myślałam o niej, kiedy siostra Judyta cierpliwie tłumaczyła urzędnikowi, że nie potrzebuję wizy pracowniczej, bo nie przyjechałam do Kamerunu zarabiać. Myślałam o niej, gdy podczas zakupów na targu w Bertoua moja karnacja tak bardzo przyciągała uwagę miejscowych, że wielu nie mogło się oprzeć i musiało mnie dotknąć. Myślę o niej także za każdym razem, gdy po raz wtóry powtarzam wyuczoną formułkę: "Nie, nie jestem siostrą". Jestem zwykłą dziewczyną, więc nie mów do mnie: "Dzień dobry, siostro!"
Żyjemy w dwóch równoległych światach. Ponoć kolebka ludzkości to właśnie Afryka, więc tak naprawdę to zanim nastaliśmy my, oni już dawno tworzyli swój świat, jego tradycje i sposób odbierania rzeczywistości. Podążając za tą logiką, to oni są bardziej rozwinięci w swej mentalności i możemy się jeszcze wiele od nich nauczyć. Z jednej strony żałuję, że tak trudno jest nam znaleźć wspólny język, ale z drugiej strony, traktuje to jak wyzwanie i szansę uczenia się o odmiennej od mojej wizji rzeczywistości. Nie wątpię, że kilka, czy nawet kilkadziesiąt lat, nie byłoby w stanie rozwiać przede mną wszystkich tajemnic rozumowania, jakie mają miejscowi. Całe szczęście, że człowiek jest w swoim postrzeganiu nieprzewidywalny. Pomimo całej wiedzy, którą zdobywamy, tradycji, którymi się szczycimy i wartości, z którymi się utożsamiamy nie jesteśmy zdolni pozbyć się instynktów. To one sprawiają, że jesteśmy ludźmi-odwieczną łamigłówką. Jednak to ta wiedza, tradycje i wartości przypisują nas do konkretnej zbiorowości, którą łączy tajemnicza więź. Więź nieprzekraczalna dla ludzi z zewnątrz. Szczególnie gdy mowa o nastoletniej Europejce w afrykańskiej wsi.