Niech nikogo nie
zmyli tytuł… Będzie o przyjaźni, ale z rakiem.
Mój teraźniejszy Guru /śmiech/,
do którego mam wielkie sentymenty
z racji tego, że także i jemu przyszło się
zmierzyć z rakiem.
Do tego napisał
książkę, w której zawarł swoje przemyślenia dotyczące choroby i z humorem, i
pozytywnym nastawieniem do wszystkiego, co go w życiu spotkało, szczególnie do
tego, co go spotkało pod koniec życia. Choroba zmieniła diametralnie jego
życie i wcale nie zgorzchniał, ale zaczął żyć tym nowym...
To była jego
ostatnia książka, wydana za jego życia, o której już wspominałam „Nic nie
dzieje się przypadkiem”.
Terzani opisuje swoje zmagania z nowotworem żołądka,
który doprowadził go ostatecznie do jego śmierci w 2004 roku i szkoda, tak po
ludzku, że odszedł i nie mogę go osobiście w tym świecie spotkać, i porozmawiać
o życiu i śmierci... Spotkanie po drugiej stronie nie będzie tym czym byłoby
tutaj pod żółtym słońcem i niebieskim niebem.
Książka, to jego ostatnia podróż,
w której odwiedza Amerykę, Indie i Chiny w poszukiwaniu lekarstwa, harmonii duchowej i
nowej wizji swojego życia. Był znawcą Azji i pracował jako azjatycki
korespondent dla niemieckiego tygodnika Der Spiegel . Współpracował także z
innymi gazetami. Był specjalistą od zagadnień historycznych i politycznych
Azji, ale miał także głębokie zanteresowania filozoficzne aspektów kultury
azjatyckiej.
Choć niewierzący, zawsze w jego podróżach odwoływał się do aspektów
duchowych krajów, które odwiedzał. Pracował i żył w Pekinie, Tokio, Singapurze,
Hong - Kongu, Bangkoku i Delhi. Przygód miał co niemiara, jak np. ta kiedy
Czerwoni Khmerzy próbowali go zabić po przybyciu do przygranicznej miejscowości Poipet. Życie uratowała mu znajomość języka
chińskiego.
„Koniec jest moim początkiem”
książka wydana po śmierci Terzaniego. Napisana jest w formie rozmowy ze
swoim synem Folco. Na podstawie tejże książki powstał film z Brunem Ganzem w roli głównej.
Cóż, mój Guru
chorobowy był wyznawcą wszystkich religii
świata, co nie umniejsza jego pozytywnego podejście do choroby i jest godne
naśladowania, przynajmniej dla mnie.
Jeśli
nie możemy go naśladować, bo każdy ma swoją wizję chorowania, to można poczytać jego przemyślenia i przy okazji uśmiać się po same pachy w tej i z tej choroby nie
pijąc kakao /śmiech/.
Bo cóż nas czeka:
życie lub śmierć, a jedno i drugie jest związane ze sobą bardzo ściśle,
nieodwołalnie.
Wiem, że Słowo Boga ma moc, ale także słowo człowieka ma moc, a
jeśli jest ono także przeżyte, to ta moc jest podwójna.
Mówią, że jakie
życie taka śmierć i jest w tym stwierdzeniu prawie całkowita prawda. Człowiek
ten, tak myślę, nigdy nie był znudzony. Za znudzenie nie odpowiada bowiem rzeczywistość,
lecz, to, że się jej uważnie nie przyjrzeliśmy.
„ Język, którym obudowana jest ta choroba, to
język wojny i ja sam początkowo sam go używałem.
Rak jest „wrogiem”, którego
należy „pokonać”; terapia to „broń”, a każda faza leczenia to „bitwa”.
„Choroba”
postrzegana jest zawsze jako coś obcego, co wdziera się do naszego
wnętrza, żeby narobić nam kłopotu,
powinna być zatem zniszczona, wyeliminowana, usunięta.
Już po kilku tygodniach
obcowania z rakiem wizja ta przestała mi się podobać, przestała mi odpowiadać.
Ze względu na konieczność współistnienia czułem, że ten wewnętrzny gość stał
się częścią mnie samego, tak jak ręce, nogi i głowa, na której w wyniku
chemioterapii nie miałem już ani jednego włosa.
Bardziej niż rzucać się na tego
raka w jego różnych wcieleniach, wolałem z nim porozmawiać, zaprzyjaźnić się;
głównie dlatego, że zrozumiałem, iż tak czy owak on już tam zostanie, być może
w uśpieniu, żeby mi towarzyszyć przez
całą resztę drogi.
- Kiedy rano wstajecie , uśmiechnijcie się do waszego
żołądka, do waszych płuc, do waszej wątroby.
Tak naprawdę wiele od nich zależy
– usłyszałem od Thich Nhat Hanha, słynnego wietnamskiego mnicha buddyjskiego.
Nie wiedziałem jeszcze wtedy, jak bardzo ta rada mi się przyda.
A teraz każdy
dzień zaczynam od uśmiechu do gościa,
którego miałem w środku.
.... Jeśli już
spotkało mnie to doświadczenie, warto było dobrze je wykorzystać. Żeby o tym
pamiętać, przykleiłem do stołu, na którym codziennie próbowałem prowadzić
dziennik, kartkę, na której zapisane były wersy koreańskiego mnich zen z
ubiegłego wieku:
Nie proś o to by mieć doskonałe zdrowie
Byłaby to
zachłanność
Uczyń z cierpienia lekarstwo
I nie oczekuj drogi bez przeszkód
bez tego ognia twoje światło by zgasło
Skorzystaj z burzy by się wyzwolić
Zacząłem traktować tę chorobę jak przeszkodę ustawioną na mojej drodze, żebym
nauczył się skakać. Problem polegał na tym, czy byłem zdolny skakać do góry,
czy tylko w bok albo – co gorsza – w dół.
Być może w tej chorobie ukryty był
jakiś tajny przekaz: przyszła na mnie, abym się czegoś nauczył!
Zacząłem
myśleć, że sam, nieświadomie chciałem tego raka. Od wielu lat próbowałem wyjść z rutyny,
zwolnić rytm moich dni, odkryć inny sposób spojrzenia na różne rzeczy; słowem –
żyć inaczej. Teraz wszystko się zgadzało. Również fizycznie stałem się kimś
innym.”
P.S
I ja także od
wielu lat chciałam zwolnić rytm moich dni. Sama nie byłabym zdolna zatrzymać tego stanu, w którym się
znalazłam. Na dzisiaj wiem, że to, co mi się przydarzyło jest dla mnie
dobrem... Cuda zdarzają się czego sam
jestem przykładem. Można być uzdrowionym na ciele, ale to nie takie ważne /dla mnie/...
Ważniejszy jest nasz duch, to COŚ, co nas naprawdę stanowi, co porusza nasze
ciało i wtedy choroba ze wszystkimi jej konsekwencjami jest do przyjęcia, i
może stać się wyzwoleniem, i pomocą dla mnie samej, i dla innych. Piszę
dziennik, o mojej chorobie, owszem, ale nie jest ona centrum mojego
teraźniejszego życia, jest częścią całości, która nazywa się ŻYCIEM. Dokładam
wszelkich starań, aby to życie było do końca radosne, może przez łzy, ale
radosne i z klasą /śmiech/, jak mawia moja siostra rocznikowa Lucynka. Cierpienie ma wielka moc!!!
Chemia
miała powalić mnie na kolana... jeszcze nie powaliła, ale dostrzegam powoli
skutki tego czerwonego specyfiku i powali, tego jestem pewna... i co ze mnie zostanie? Ostatni wlew mam 8
maja, jeśli pozostałe jeszcze wlewy przyjmę w terminie. Czekają mnie
naświetlania w szpitalu, a potem jeszcze 18 wlewów herceptyny, co trzy tygodnie.
Więc łatwo sobie obliczyć ile mam czasu na nic nie robienie /śmiech/. "Ostatni fragment drogi, to drabinka
prowadząca na dach, z którego widać świat, ten ostatni fragment – trzeba przejść
na piechotę, samotnie. Żyję teraz tutaj z poczuciem, że wszechświat jest
nadzwyczajny, że nic nie zdarza się nam przypadkiem i że życie to nieustanne
odkrywanie....
A ja mam szczególne szczęście,
bo teraz bardziej niż kiedykolwiek każdy dzień jest naprawdę jeszcze jednym
obrotem na karuzleli...”
Jest ze mna, wspiera mnie, i modli się za mnie bardzo wiele osób... Codziennie proszę Boga, aby dzielił te modlitwy dla tych, którzy moze bardziej potrzebuje ich niz ja... Wiadomo, ze wszelkim dobrem trzeba się dzielić! Dziękuje Wam wszystkim...
Dla ścisłości:
moim jedynym Guru jest Jezus, zadziwiam się Słowem, zadziwiam się tym, co mówi
Bóg... nie lękaj się, żyj tak, jakby to byl twój pierwszy lub ostatni dzień życia... Ten pierwszy czy ostatni to tylko kwestia czasu...