czwartek, 29 grudnia 2011

Zagwostki.... c.d Julia w Kamerunie


Jeżeli ciekawość jest pierwszym krokiem do piekła, to mam spore szanse się tam dostać.

Odkrywanie różnic międzykulturowych, to najprzyjemniejsza nauka, jakiej doświadczyłam w życiu, a jednocześnie najbardziej nieprzewidywalna. Odnalezienie się Europejki (z urodzenia i charakteru) na misji w Kamerunie to skomplikowane zadanie. Zanim zdecydowałam się na spędzenie kilku miesięcy na wolontariacie, Kamerun był dla mnie nie mniej odległy niż Vanatu, czy Tuwalu i nie wiedziałam o nim prawie nic. Wyszukiwałam wszędzie informacji na temat tej „Afryki w miniaturze”. Zrobiłam co w mojej mocy, bo poznać Kamerun jeszcze przed przyjazdem. Oczywiście, realia okazały się odbiegać od moich wyobrażeń.


Spodziewałam się biedy i nędzy na każdym kroku, a tymczasem… Tu jest zupełnie inaczej. I bynajmniej nie mam na myśli majętności mieszkańców, a raczej bogactwo ich mentalności. Być może Doume nie przypomina 5th Avenue w Nowym Jorku, ale nie jest także slumsem Rio de Janeiro. Fakt, ludzie mieszkają w bardzo skromnych warunkach, ale często jest to ich wybór. Od pokoleń mieszkali w „skleconych” chatkach i cywilizacja, w europejskim znaczeniu, nie wmówi im, że bierząca woda w domu powinna być standardem. Budynki misyjne, zdecydowanie odróżniają się od pozostałych. Są jakby bardziej „nasze”, niż tutejsze. Kameruńczycy widzą, że można żyć wygodniej, ale im odpowiada aktualny stan ich domów. Żyją w tych chatkach, dopóki te się nie rozpadną, bo jakoś nie mają czasu myśleć o remontach. Najwięcej uwagi poświęcają relacjom z innymi. Wolne chwile (czyli prawie całe dnie) przeznaczają na rozmowy z sąsiadami, rozmowy o sąsiadach, odwiedzanie sąsiadów albo przyjmowanie sąsiadów. Monotonne? Nie bardzo, bo sąsiadów jest bardzo wielu!


Bez obrazy, ale nastawiłam się na kompletne zacofanie mentalne. Obstawiałam conajwyżej XIX wiek we wszechogarniającym buszu. A tu wszędzie są drogi (już coraz częściej asfaltowe), każdy ma komórkę (chociaż w domu nie ma prądu); kobiety chodzą w szpilkach (chociaż tu nie ma chodników); a w mieście można kupić wszystko (trzeba tylko mieć cierpliwość do sprzedawcy zajętego popołudniową siestą).


Nie będę ukrywać, misja katolicka nie była moim marzeniem. Miałam o niej mylne przekonanie. Wydawało mi się, że nawracanie ludzi na wiarę, to podstawa jej istnienia. Tymczasem, misja opiera się na nauce i dbaniu o zdrowie. I oba te cele, wbrew pozorom, są spełniane bardziej po europejsku, niż po afrykańsku. Przedszkolaki dorastają w królestwie siostry Fabiany. Mają piękny ogród z karuzelami, huśtawkami i drabinkami, salę zabaw z mnóstwem maskotek, przestronną jadalnię i każda grupa wiekowa ma swoją salę z kolorowymi tablicami. W szkole, w którą siostra Judyta wkłada całe swoje serce, każdy ma zeszyty, książki i kredki. Dzieci siedzą w ławkach, mają na sobie identyczne mundurki i tak jak w przedszkolu dostają obiad trzy razy w tygodniu. Dzieciom takie dbanie o ich rozwój bardzo odpowiada. W ośrodku zdrowia nie byłam, ale  ponieważ mieszkam z siostrą Mariettą, jestem przekonana, że tam każdy pacjent ma swoje łóżko i dostaje leki, jak w normalnym szpitalu. Wiele rzeczy pozytywnie mnie tu zaskoczyło.

Są też sytuacje, z którymi wciąż czuję się dziwnie. Na przykład, gdy idę do szkoły, przechodzę obok pewnej budowy, gdzie pracuję dwudziestu, może trzydziestu budowniczych, cieśli itd. Gdy tamtędy przechodzę, wszyscy przestają pracować i po kolei krzyczą: „Oliwia!” Rozumiem, że zwracają na mnie uwagę, w końcu białych nie spotyka się tu na każdym kroku, ale dlaczego mówią na mnie Oliwia? Jest to dla mnie niepojęte.

Przywykłam już do tego, że dzieci na mój widok mówią „blanche”. Zdziwiło mnie jednak, kiedy niedawno pewna dziewczynka z przedszkola, z którą znam się z imienia, na mój widok spokojnie powiedziała „tu es trop blanche!”, co znaczy „jesteś zbyt biała!” Zbyt biała?! Miałam ochotę jej odpowiedzieć, że jej karnacja też rzuca się w oczy. Ale tutaj to nie byłaby prawda… Fakt, jestem zbyt biała i teraz nawet mnie to cieszy. Nie mam pamięci do twarzy, a tutaj każdy się ze mną wita, więc nie boję się, że przejdę obok jakiegoś znajomego i go nie zauważę. On zauważy nie na pewno.

Na szczęście, jestem przekonana, że to nie koniec niespodzianek, jakie kryje przede mną Kamerun. Kolejne dni z pewnością przyniosą wiele nowości. Niestety, obawiam się, że lista moich faux pas, także nie jest zamknięta...

sobota, 24 grudnia 2011

I zajasniala na niebie Gwiazda Betlejemska....

Boże Narodzenie… kolejne w Kamerunie.

 W piasku przywianym z Sahary,z rozpalonym do białości słońcem... i z sercem blisko tych, ktorzy są teraz obok mnie, i z sercem przpełnionym nostalgią, blisko tych, którzy są w Polsce. Niech Narodzona Dziecina otwiera Wasze  Serca :
na Wiarę, która dodaje siły,
na Nadzieję, która rozjaśnia mroki,
 na Miłość, która wszystko umacnia.
Życzę Wam wiele wspólnych chwil spędzonych przy świątecznym stole bez pośpiechu, trosk i zmartwień, w jedności i zgodzie, z kolędą na ustach i z pewnością w Sercu, że Bóg Was kocha i ja ... też!

Moze tak wygladalaby Matka Boza, gdyby Jezus chcial urodzic sie w naszych czasach...?

poniedziałek, 19 grudnia 2011

O złocie...

Betaré-Oya, miasteczko wiele razy przez mnie odwiedzane, to przedsmak sawanny, niewysokie góry, rześkie powietrze o tej porze roku. Ranki wręcz "zimniste"... po prostu zmarzłam, a w nocy trzeba spać w... skarpetach /śmiech/, jeśli ktoś jest zmarzluchem oczywiście!  Całe szczęście, że zimno tylko w nocy i nad ranem... w południe marzy się wręcz o tym nocnym i rannym chłodzie. Betaré-Oya to przysłowiowa góra złota, tutaj śpi się na złocie. Jakoś nie spieszyło mi się do zobaczenia jakichkolwiek kopalni: prywatnych, nielegalnych gdzieś w buszu, które liczą kilkadziesiąt metrów kwadratowych, czy tych wielkich, które można liczyć w hektary. I co ukazało się moim oczom, proszę bardzo...



 i mój okrzyk: tak musi wyglądać apokalipsa! I oburzenie, jak oni mogą tak wykorzystywać tych ludzi, gdzie my żyjemy... i cała inna wiązanka mniej pięknych słów, których nie godzi się przytaczać!

 I co Wam powiem... nie wszystko co widzisz jest prawdą! I po co się tak gorączkować... nerwy piękności szkodzą, nieprawdaż? Złoto wzbudza  "gorączkę" tego jestem pewna i dla niego ludzie są w stanie popełnić największe przestępstwa, zdradzić; z jego powodu toczyły się wojny, mordowano całe narody! I cóż jeszcze powiem... złoto... któż nie widział, nie dotykał złota: pierścionki, łańcuszki, kolczyki, kolie, ale mało kto widział i dotykał złota wydobytego prosto z ziemi...




 A to taki niewinny metal! To nie trucizna, broni z tego nie wyprodukujesz, jest niezniszczalne, odporne na ogień, wodę i powietrze i takie samowystarczalne, nie chce wchodzić w reakcje chemiczne z innymi pierwiastkami... cieszy tylko oko!


 I cieszy oczy od tysięcy lat niezmiennie! Etruskowie, Sumerowie, Majowie, piramidy egipskie pokryte złotem, bóg słońca, płacono złotem, wyrabiane monety... Złoto to symbol władzy, bogactwa, piękna i co najważniejsze od tysiącleci jest podstawowym środkiem płatniczym na świecie.

 Dzisiaj jego sztabki stanowią podstawę pieniądza, a cenę złota ustala 5 największych instytucji handlujących tym kruszcem podczas London Gold Fixing. Gdzie udać się na poszukiwanie złota? Rzadko występuje w przyrodzie i nie jest równomiernie rozłożone w skorupie ziemskiej, tworzy  nieliczne, ale bogate złoża. Ja, jak zwykle zapraszam do... Kamerunu! Nie możemy się równać z RPA, w której znajdują się największe złoża złota na ziemi. Z kopalni w RPA pochodzi 40% produkcji światowej, więc Kamerun ze swoim złotem znajduje się na szarym końcu przyprószonym jednak złotem i co by nie mówić mamy złoto i kopalnie... nie głębinowe tylko odkrywkowe, ale jakby ktoś się pytał, to zawsze jest to kopalnia!




 Nie wiem, jak można pracować w najgłębszej kopalni świata, która ma głębokość 3,7 km i zwą ja Voodoo co w języku sotho oznacza „wielki lew”, ale wiem jak kopią zwykli ludzie w Betaré-Oya. Łopata, miska... i gorączka złota jak się patrzy! Teren, który jest zryty, jak przez kreta, okupuje spółka z Korei. Ludzie, których widzicie na zdjęciach nie pracują dla tej firmy... Oni szukają żółtego kruszcu po przeryciu i wydobyciu złota przez maszyny, szukają go dla siebie! I znajdują drobniutki pył albo większe lub mniejsze grudki.W Betare nie uprawia się prawie nic... całe rodziny kopią! Mało kto czegokolowiek się dorabia na tym bogactwie.  Zarobione pieniądze idą na bardzo drogie jedzenie i... picie bez umiaru. Rośnie przestępczość, napływa masowo ludność z innych terenów Kamerunu... i bogacą się ci, co handlują i wynajmują mieszkania... samo życie!


 Spółka wydobywa codziennie około 1 kg złota... nie wiem czy to dużo, ale robi na mnie wrażenie. A samo złoto... po kobiecemu... ładne jest, posiada jasnożółty kolor i wyraźny połysk, który nie ulatnia się w wodzie czy powietrzu. Zrobiłyśmy mały nielegalny handelek...



 kupiłyśmy złota za 2000 tys. fcfa... Ile tego złota trzeba było się nakopać, aby taki faraon Tutenchamon dostał na wieczność złotą maskę pośmiertną o wadze 11 kg... i tak mu ją zabrali w 1922 roku! I jaki z tego wniosek... złoto przepływa z rąk do rąk i nie na darmo jest kowalne i plastyczne... jest po to, aby cieszyć oko nie tylko niewieście!





 I jestem pod wrażeniem, że jeden gram złota można rozbić na arkusz o powierzchni 1m²! I nie jestem pod wrażeniem, że jednak i na złoto jest rada, aby się go pozbyć: rozpuści się w mieszaninie stężonego kwasu solnego z kwasem azotowym... nazywają tę miksturę „wodą królewską”. Więc nie pokładajmy ufności, a może i całego życia, w złocie.... przemija jednak, jak wszystko na tej ziemi... Przemijanie przemijaniem, ale złoto widziałam, dotykałam a nawet kupiłam... nielegalnie i eskapada jest do pozazdroszczenia, nieprawdaż?

A na koniec ... pan Dyrektor  tego "złotego kramu", który nie zna francuskiego ani angielskiego ma tłumacza i do tego ma oswojona kameruńską małpę...!



i zdjęcie najmłodszego/?/ kopacza złota...




czwartek, 15 grudnia 2011

Z braku laku.... cd Julia w Kamerunie

W Kamerunie nie brakuje mi laku, ale paru innych rzeczy to i owszem. Na przykład zwykłego mleka. Trudno tu uświadczyć krowy (ponoć są na północy, czego dowodzi wołowina w zamrażarce), więc to, że w sklepie za rogiem nie można kupić mleka do picia nie bardzo mnie dziwi.


 Co najwyżej mnie to smuci i napełnia tęsknotą za "krajem mlekiem i miodem płynącym". Miód jest, ale razem ze szkalnką mleka z proszku to nie to samo, co ze zwykłym. Przyzwyczaiłam się już do specyficznego smaku i zaakceptowałam za sprawą mojej  przyjaciółki, z którą kiedyś pasjonowałyśmy się podkradaniem tego wynalazku, uważając go za odmianę mleka do jedzenia dostępną jedynie dla dorosłych.

Poza nostalgią jaką odczuwam względem Łaciatego 2%, muszę przyznać, że jeszcze nigdzie, poza Kamerunem, nie próbowałam tak znakomitej polskiej kuchni. Pierwszy obiad, który jadłam na misji w Atoku u księży Marianów składał się z pomidorowej z ryżem, w której łyżka stawała i bigosu, tak pysznego, że gdyby nie ścisk żółądka po podróży, to skorzystałabym z dokładki. Ciężko w Doume o mięso, jak już wspomniałam, krowy są znane ze zdjęć, więc na stole często pojawia się to co lubię najbardziej, czyli dania bezmięsne. Daleko mi do karcenia mięsożerców, jednak bardzo przypadła mi do gustu nasza domowa kuchnia. Zdolna Agnes uczy się prędko smażenia placków ziemniaczanych, naleśników czy doprawiania pomidorowej, jednak równie chętnie przekonuje nas do tradycyjnych kameruńskich potraw. Za małpę, czy węża z rusztu grzecznie podziękuję, jednak pataty z patelni urzekły mnie już samym zapachem.


Niestety, albo i na szczęście, jedzenie to nie wszystko. Względem poprzednich miesięcy brakuje mi ciągłego zastanawiania się:”‘Wyrobię się do jutra, czy się nie wyrobię?” Tutaj wszyscy jakoś się wyrabiają. To że nie zawsze na czas, to nie szkodzi. Zresztą kto decyduje o tym, kiedy jest na coś czas? Od dawna wiadomo, że my mamy zegarki, a oni mają czas. Podział na „my” i „oni” w kwestii postrzegania czwartego wymiaru jest widoczny pomimo wielu lat, które misjonarki i misjonarze spędzili poza ojczyzną. Nie ulega wątpliwości, że skłonność do ponaglania jest naszą domeną, ich zaś – skłonność do wynajdywania sobie okazji do odpoczynku. Miejscowi starają się uczyć Europejczyków warunków tutejszego życia poprzez czarowanie nas zaklęciem: „powolutku, powolutku.”


Podejrzewam, że mamy odmienne definicje wielu określeń czasu, jak na przykład „zaraz”, czy „rano”. „Zaraz” może oznaczać „w przeciągu mgnienia oka”, jednak równie dobrze może też znaczyć „za kilka godzin”. „Rano”, to niebywale niesprecyzowane słowo, chociaż zarówno w naszym, jak i ich mniemaniu, jest to pora, która ma miejsce przed wieczorem. Według nich nieco później, niż według nas, ale wciąż przed wieczorem. A konkretna godzina? Szkoła zaczyna się o 7, ale dzieci schodzą się jeszcze o 9. Rozumiem je w 100 procentach! Chodzenie do szkoły na 7, jest wbrew ludzkiej naturze. Zaś gdy mowa o umówionym spotkaniu, to spóźnienie się o 15 minut to jak przyjście przed czasem.

Karen Blixen na swojej farmie u podnóża gór Ngong tęskniła za teatrem i muzyką. Mi nie brakuje ani jednego, ani drugiego i bynajmniej nie dlatego, że nie odczuwam potrzeby kontaktu ze sztuką. Cywilizacja się rozwija, dzięki czemu komputery są dostępne wszędzie, także w Kamerunie, no a od nich do słuchania zaspołu Mazowsze, tudzież podziwiania ruchomego obrazu jest już całkiem blisko. Szczególnie, że kilka rezolutnych spółek odkryło tutaj żyłę złota w postaci internautów. Miejsc, w których sprzedaje się doładowania do Internetu jest bez liku. Na pewno można ich zliczyć więcej niż sklepów spożywczych. Być może jest to spowodowane tym, iż banany w przeciwieństwie do doładowań rosną na drzewach. Jednak skłaniam się ku innej wersji. Mianowicie, podejrzewam, że sprzedaż bananów nie gwarantuje tak obfitych zysków, jak handel plastikowymi kartami z wyjątkowo długimi ciągami cyfr (prawdopodobnie jeden z nich stanowi liczba pi...)


Przed przyjazdem zastanawiałam się, jak całe moje dotychczasowe życie zgrabnie upchnąć do walizki. Jak nie uronić niczego, co pozwalało mi swobodnie oddychać. Tymczasem, nie na wszystko można się przygotować i tydzień bez moich drobiazgów nauczył mnie, że nie po to pojechałam na drugi koniec świata, żeby tworzyć dookoła siebie ułudę poprzednich miesięcy, czy lat. W Kamerunie żyje się po kameruńsku i przecież między innymi dlatego chciałam tu przyjechać. Wierzę, że zawsze należy iść do przodu, a unikać porównywania teraźniejszości do przeszłości. Jestem przekonana, że po powrocie do Polski będę z nostalgią wspominać kameruńskie mleko w proszku.

Julka pisala, a ja Judyta dalam zdjecia... dlaczego kwiatki a nie Julkowe mleko?... Sezon na kwiaty, bo pora suszy i wszystko kwitnie! Julia wrocila z tygodniowego pobytu w miejscu, gdzie miala dnia kazdego tylko jedno wiaderko wody... i tak przez tydzien, aby umyc sie... I co? Wrocila w skowronkach i powiedziala: Tata moze zamknac wszystkie wezly wodne... corka da rade! Tatusiowie wysylajcie corki do Afryki... zuzycie wody i okupowanie lazienki .... zmniejszy sie! /smiech/

sobota, 10 grudnia 2011

Na... dobry dzień!

Gdziekolwiek spotka się kilku misjonarzy można usłyszeć ...

- W bardzo wielu miejscach woda w Kamerunie jest dozowana. Studnia lub pompa działa rano, w południe i wieczorem o określonej godzinie, a w pozostałe jest zamknięta na pięć spustów! Jest zawsze ktoś, kto tę kłódkę otwiera i pobiera pieniądze. Po co? - spyta się ktoś. Ano po to, aby tę pompę, jak się zepsuje za coś naprawić... Pan Abanno gorliwie wypełnia swój obowiązek otwieracza pompy i zbieracza mamony, ale tej mamony nie chce przechowywać u siebie, bo po pierwsze sam sobie nie wierzy, a po drugie innym tym bardziej. Sobie nie wierzy, innym także nie... więc zostaje tylko siostra misjonarka w tym przypadku los padł na s.Danutę, której można powierzyć trzymanie pieniędzy... Po pracowitym dniu pan Abanno przybywa do s.Danuty z uzbieranymi za dzień dzisiejszy pieniędzmi... Siostra liczy i doliczyć się nie może..., ale tutaj coś nie coś brakuje Abanno! To nic takiego siostro, nie ma o co się martwić, wszystko załatwione! Ja już z tego się wyspowiadałem i nawet odprawiłem pokutę!!!

- Nie spotkałam jeszcze kobiety, której niemiłe byłyby buty! Każda, jeśli ją na to stać ma kilka lub kilkanaście par! Na misji kręcą się dziewczyny i proszą o pracę, aby np.kupić sobie kolejną parę bucików. Buciki są drogie, ale siostry rozumieją tę nagłą potrzebę kupienia butów więc... dorzucają, aby kolejne buty miały właścicielkę. Fana pracowała gorliwie na swoje buty... Za kilka dni przychodzi na misję... z miną na bakier. Jak twoje nowe buty? pytają siostry. Nie jestem zadowolona, trochę za małe... /widać gołym okiem, że więcej niż za małe/. Po co kupiłaś za małe?! Siostra nic nie rozumie! Tylko te mi się podobały!!!
W głowę zachodziłam patrząc na nogi naszych kameruńskich elegantek... dlaczego buty na ich nogach są często za małe... Teraz wiem, że kupuje się tylko takie, które się podobają, a że za małe... to już inny temat!

- Bororo, to koczownicze plemię. W porze suszy „schodzą” z północy w strony gdzie jeszcze jest trawa. Są bardzo gościnni i bardzo różni od naszych Maka. Razu pewnego pan Bororo zachwycił się błękitnymi oczami jednej z białych dam, a że nie zna francuskiego zachwycał się w swoim języku, który s. Teresilla dobrze rozumie i w tym języku mówi. I do czego porównał te niebieskie oczęta... Ona /wolontariuszka/ ma tak piękne oczy, jak moja krowa! Bogactwem Bororo są... krowy, stada krów i porównanie kogoś do krowy, to po prostu piękny komplement! Patrzyłam na tę krowę... chuda bardzo i tylko te ogromne oczy i długie rzęsy...

środa, 30 listopada 2011

Lost in translation ... cd Julia w Kamerunie

Niedawno miałam okazję rozmawiać z dwoma miejscowymi licealistkami. Ta sytuacja bardzo mnie ucieszyła, ponieważ nie często mam tutaj okazję uczestniczyć w konstruktywnym dialogu po angielsku.


 Obie mnie rozumiały i chętnie prowadziły dyskusję zarówno ze mną po angielsku, jak i między sobą po francusku, gdy dogadywały się w sprawie szczegółów odpowiedzi na moje liczne pytania. Z każdą chwilą czuły się swobodniej i mówiły coraz więcej i głośniej. Z tego powodu, ogarnęła mnie nie mała konsternacja, gdy doszło do kwestii ich skomplikowanych relacji rodzinno-domowej (jedno z drugim niekoniecznie ma wiele wspólnego). Oto fragment naszej rozmowy:

- Więc to jest twoja siostra i z nią mieszkasz, tak?
-Tak.
- I mieszkasz ze swoją matką, która jest równocześnie jej matką, tak?
- Zgadza się.
- Ale nie mieszkasz ze swoim ojcem, tylko z jej ojcem?
- Tak właśnie jest.
- I ile masz rodzeństwa?
- Jest nas razem osiem
- A Ty? Ile masz braci i sióstr?
 - No więc… Raz, dwa, trzy… Hmmm… Ale od strony mamy, czy taty?
- Łącznie.
- No to jest nas sześć, trzy starsze siostry i dwóch młodszych braci.
- Jedną twoją siostrę już znam. Teraz powiedz mi coś o pozostałych.
- Skąd znasz moją siostrę?
- No przecież siedzi koło ciebie.
- Nie, ja z nią tylko mieszkam.

W tym momencie przypomniałam sobie o jednym z moich ulubionych filmów p. t. "Lost in translation". Grzecznie przytaknęłam i zrezygnowałam z drążenia tajemnic rodzinnych. Postanowiłam dowiedzieć się co lubią robić w wolnym czasie, jednak po kilku nerwowych spojrzeniach zrozumiałam, że nie mają wolnego czasu. Powiedziały, że poza szkoła pomagają rodzicom na polu. Pragnąc podtrzymać rozmowę, zapytałam co rośnie na ich polu. W odpowiedzi otrzymałam parę francusko, tudzież maka brzmiących nazw i ponownie miałam przed oczami Scarlett Johansson spoglądającą na Tokio. Niełatwo było nam się zrozumieć, skoro już samym wyglądem, tak bardzo się różnimy.


Wiele sytuacji przywodzi mi na myśl tą filmową scenę. Myślałam o niej wtedy, gdy pierwszy raz rozmawiałam z Agnes o jej dziecku (już pisałam, że nie byłam pewna, czy to trzymiesięczne niemowlę, czy trzymiesięczny płód). Myślałam o niej, kiedy siostra Judyta cierpliwie tłumaczyła urzędnikowi, że nie potrzebuję wizy pracowniczej, bo nie przyjechałam do Kamerunu zarabiać. Myślałam o niej, gdy podczas zakupów na targu w Bertoua moja karnacja tak bardzo przyciągała uwagę miejscowych, że wielu nie mogło się oprzeć i musiało mnie dotknąć. Myślę o niej także za każdym razem, gdy po raz wtóry powtarzam wyuczoną formułkę: "Nie, nie jestem siostrą". Jestem zwykłą dziewczyną, więc nie mów do mnie: "Dzień dobry, siostro!"

Żyjemy w dwóch równoległych światach. Ponoć kolebka ludzkości to właśnie Afryka, więc tak naprawdę to zanim nastaliśmy my, oni już dawno tworzyli swój świat, jego tradycje i sposób odbierania rzeczywistości. Podążając za tą logiką, to oni są bardziej rozwinięci w swej mentalności i możemy się jeszcze wiele od nich nauczyć. Z jednej strony żałuję, że tak trudno jest nam znaleźć wspólny język, ale z drugiej strony, traktuje to jak wyzwanie i szansę uczenia się o odmiennej od mojej wizji rzeczywistości.  Nie wątpię, że kilka, czy nawet kilkadziesiąt lat, nie byłoby w stanie rozwiać przede mną wszystkich tajemnic rozumowania, jakie mają miejscowi. Całe szczęście, że człowiek jest w swoim postrzeganiu nieprzewidywalny. Pomimo całej wiedzy, którą zdobywamy, tradycji, którymi się szczycimy i wartości, z którymi się utożsamiamy nie jesteśmy zdolni pozbyć się instynktów. To one sprawiają, że jesteśmy ludźmi-odwieczną łamigłówką. Jednak to ta wiedza, tradycje i wartości przypisują nas do konkretnej zbiorowości, którą łączy tajemnicza więź. Więź nieprzekraczalna dla ludzi z zewnątrz. Szczególnie gdy mowa o nastoletniej Europejce w afrykańskiej wsi.



niedziela, 20 listopada 2011

O śmierci i pogrzebie....

 O śmierci, umieraniu napisano niejedno... W listopadzie w sposób szczególny myśli się o tych, którzy są już po drugiej stronie. Jaka jest ta druga strona? Wielka to tajemnica dla tych co wierzą i dla tych, którzy uważają się za niewierzących...

 Myślę, że ateizm to też wiara, bo podobnie jak teizm, nie dysponuje żadnymi empirycznymi dowodami na prawdziwość swoich założeń. Ateista mówi: udowodnij, że Bóg istnieje, to uwierzę! Co na to odpowiadam: udowodnij, że nie istnieje, to nie uwierzę! Więc zostaje Wiara i szczęśliwi są ci, którzy ją maja... Bez względu na nasze przekonania religijne, śmierć dotknie każdego, czy tego chcemy czy nie. Miałam mgliste pojęcie o kulcie przodków i śmierci na afrykańskiej ziemi... Dzisiaj czy wiem więcej? Troszeczkę więcej. Moje pierwsze spotkanie ze śmiercią i pogrzebem miało miejsce po kilku dniach od mojego przyjazdu do Kamerunu.

                 -  W jednej z wiosek w jej centralnym miejscu /wbite pale tworzą duży prostokąt pokryty blachą lub matami z palm/ zobaczyłam leżącą na bambusowym łóżku zmarłą kobietę owinięta w kolorowe prześcieradła. Kilka kobiet obok, obdarte i brudne dzieci tej kobiety... Mężczyźni kopali grób... obok chaty. W wykopanym dole zrobiono niszę w bocznej ścianie, aby zmylić złego ducha. Kobietę owinięto szczelnie od stóp po głowę w prześcieradła i złożono do niszy i zasypano grób. Byłam z lekka oszołomiona... bez trumny, grób prawie, że w domu... i tak bardzo biednie...
 Afrykańska ziemia to jeden wielki cmentarz. Przy każdym domu groby, czyli każda rodzina ma swój prywatny cmentarz...


 Wiele mogił jest niewidocznych. W listopadzie w naszym Doume i okolicach przy wszystkich domostwach zaznacza się mogiły i okazuje się, że nie można przejść nie deptając po nich!  Kamerun to kraj o różnorodnej tradycji, która zmienia się w zależności od plemienia, ale jedno jest wspólne: śmierć nie jest końcem, a nieboszczyk nawet po śmierci uczestniczy w życiu rodziny, społeczności. Wyraża swoje opinie, daje rady i wypowiada się przy pomocy specjalnego pośrednika.


 Śmierć jest wydarzeniem, dzięki któremu człowiek nabiera doświadczenia i z dystansu może patrzeć na świat. I właśnie dlatego należy mu się większy szacunek niż za życia, a sam pogrzeb jest ceremonią przejścia z Krainy Życia do Królestwa Przodków. Bywa i tak, że chory człowiek jest opuszczony, rodzina nie znajduje środków, aby go leczyć, a gdy umiera znajdują się pieniądze na wszystko nawet i na to, aby ciało zmarłego przechować przez kilka dnia a nawet tygodni w chłodni i zapłacić za to majątek!  Dlaczego? Na „deuil” musi zjechać się cała rodzina nawet ta, która mieszka na drugim końcu świata!
                -  Innym razem jeden z pracowników prosi mnie, abym przyszła do niego, bo zmarła mu babcia. Wchodzę do domu, a tam na klepisku leży kobieta, wokół niej rozsypany piasek, pod głową ma kamień, wokół zawodzące kobiety... A ona ubrana tak jak za życia... nie zmieniono jej nawet ubrania...
Afrykanin w swoim życiu ma trzy wielkie święta: narodziny, ślub i pogrzeb, który jest najhuczniejszy, a zarazem ostatnim świętem w jego życiu. Gdy ktoś umrze tego samego dnia zbiera się rodzina, obecność obowiązkowa. Wszyscy podtrzymują rodzinę na duchu... nie ważne, czy znają zmarłego.


 Ktoś umiera, świat się wali, smutek ogarnia wszystkich, płacz, histeria... Najpóźniej drugiego dnia zbiera się klan i omawia się: koszty pogrzebu, potrzeby finansowe, składki, kuchnie...

              -  Z ciekawości poszłam na pogrzeb małego dziecka, było to pierwsze dziecko... Zostało pogrzebane zgodnie z rytuałem za domem w śmieciach... Dlaczego? Aby użyźnić ziemię, aby powstało w ten sposób nowe życie. W innych rejonach dziecko grzebie się pod rynną, bo woda to życie, nowe życie. Inne plemię grzebie dzieci nagie, aby nie powróciło ponownie. Kopie się dla niego grób z niszą. Układa się dziecko w niszy na liściu banana a drugim liściem zostaje przykryte. Matka i ojciec nie mogą płakać, mają jak najszybciej je zapomnieć i postarać się o następne dziecko.

Ceremonia pogrzebowa zależy od statusu i ważności zmarłej osoby, a uroczystości pogrzebowe mogą trwać do 9 dni! Goście przyjmowani są w domu rodzinnym zmarłego. Człowiek może pracować, mieszkać np. w stolicy, ale po śmierci wraca do swojej rodzinnej wioski, aby spocząć obok swoich przodków. Zmarły spoczywa na łóżku, klepisku lub w trumnie. Gości obowiązuje ten sam strój, z tego samego materiału. Na koszulkach drukuje się fotografie zmarłego, jego imię... Tam-tamy oznajmiają nam, że w wiosce ktoś umarł... i będą na nich grać do białego rana.


 Następnej nocy to samo... Ceremonia przepełniona jest zabawą, najważniejszym elementem jest muzyka i taniec. W dzisiejszej dobie nie wystarczają już tam-tamy... Wynajmuje się sprzęt nagłaśniający i słychać utwory muzyki popularnej... Trochę to groteskowe, ale w ten sposób chce się zadowolić i zrobić przyjemność zmarłemu. Nie myślę, żeby zmarłemu na tym zależało, ma się raczej na myśli  tych co żyją. Jest okazja do spotkania się, picia, jedzenia. Przy niejednym pogrzebie dochodzi do bójek, oskarżeń, a nawet śmierci
          -  W wiosce Baleng należącej do plemienia Bamileke w uroczystościach pogrzebowych mężczyzny mogą uczestniczyć tylko i wyłącznie inicjowani mężczyźni. Kobiety i chłopcy nieinicjowani muszą trzymać się z daleka od tego miejsca przez tydzień.

Tam gdzie pogrzeb tam picie, jedzenie i tańce do białego rana... Może to wydawać się dziwne, zabawne, smutne, ale tego raczej nikt nie zmieni. Tak było od wieków i tak pozostanie! Zmarli grzebani są wokół domu, aby ich duch został przy rodzinie. Ci co nie pozostawili po sobie potomstwa chowani są za domem. Członkowie rodziny, którzy odznaczali się dobrymi cechami grzebani są w domach! W centralnej części Kamerunu i na wybrzeżu zmarłym przygotowuje się miejsce spoczynku w domu, aby nikt nie wykradł ich kości do celów magicznych!


 To co mnie najbardziej przeraża w rycie pogrzebu, to szukanie winnego czyjeś śmierci.
 Nie ważne, że ktoś umarł, bo miał wirusa HIV, nie ważne, że ktoś zachorował i nie było dla niego ratunku... Obwinia się o czyjąś śmierć najmniej winne osoby, że ktoś rzucił czar! Rodzina konsultuje się z jakimś czarownikiem, żeby dowiedzieć się kto zabił tego, który leży na marach. I dziwna rzecz, ludzie wierzą czarownikowi, który wskazuje tę czy inną osobę i obwinia ją za czyjąś śmierć. Z drugiej strony podejrzewa się właśnie czarownika o spowodowanie śmierci drugiej osoby, ponieważ bardzo często zdarza się, ze ludzie zabijają w drodze magii. I znów powtarzam: i bądź tu mądry!!!

środa, 16 listopada 2011

O pewnym śnie...

Dlaczego nie można kupić szczęścia, powodzenia, bogactwa… kupiłabym od razu, cena nie miałaby znaczenia! Hmm... pracować w pocie czoła, aby kupić szczęście, miłość... Łatwo dzisiaj spotkać takich, którzy mówią: „Jeśli chcesz być szczęśliwym, to kup sobie to czy tamto, albo namawiają nas do „kupienia” jakiejś doktryny czy ideologii, obiecującej szybką i łatwą drogę do szczęścia.


 Tutaj na Wschodzie Kamerunu aż roi się od takich, którzy za wszelką cenę chcą człowieka przeciągnąć na swoją stronę! I obiecują góry i drapacze chmur, wyjazd już i teraz do wyśnionego Nowego Świata, który wcale nie jest taki wyśniony... o czym się przekonają... tylko zapisz się do
nas.

 Za przysłowiowe nic będziesz miał wszystko, tylko nam uwierz...  Nie ma tak łatwo w życiu, trzeba się natrudzić, aby zmienić  siebie przede wszystkim i mieć choć trochę tego upragnionego szczęścia .  Anthony de Mello opowiada anegdotę o kobiecie, której przyśniło się, że za ladą w jej ulubionym sklepiku stał Pan Bóg. „To Ty Panie Boże!” – zakrzyknęła uradowana. „Tak to ja” – odpowiedział Bóg. „ A co u ciebie można kupić? – zapytała kobieta. „ U mnie można kupić wszystko” – pada odpowiedź. „ W takim razie poproszę o dużo zdrowia, szczęścia, miłości, powodzenia i pieniędzy”. Pan Bóg uśmiechnął się życzliwie i oddalił na zaplecze, aby przynieść zamówiony towar. Po dłuższej chwili chwili wrócił z malutką, papierową torebeczką. „To wszystko”?!  -  wykrzyknęła zdziwiona i rozczarowana kobieta. „Tak, to wszystko – odpowiedział Bóg i dodał: Czyżbyś nie wiedziała, że w moim sklepie sprzedaje się tylko nasiona?”

Jestem zdecydowanie za nasionami, bo gdyby można było wszystko kupić,  to po co byłoby życie?

Rodzimy się ze wszystkim, powtarzam to za W.Eichelbergerem, czego potrzebujemy do szczęścia – jeśli  tylko mamy oczy, uszy, serce i rozum, lub choćby jedną z tych rzeczy. Mamy też ciało i własny, niepowtarzalny los  - dwóch nieodłącznych nauczycieli, którzy nieustannie wskazują nam prawdę. Reszta zależy od nas.
Wg. Wojciecha Eichelbergera

sobota, 12 listopada 2011

O niewidomym... cd. Julia w Kamerunie

Ludzie z reguły mają dobre serca i siostra Fabiana bez wątpienia do nich należy. Ze swojego dobrego serca troszczy się o tych, którzy w życiu mają wyjątkowo pod górkę. O takich w Doume nie trudno, więc i siostra Fabiana jest cały czas zajęta. Dzięki miejscowym, wie, kto najpilniej potrzebuje pomocy. W swoim napiętym harmonogramie znajduje czas na odwiedziny i rozmowę. Niedawno, miałam szansę towarzyszyć jej w takiej wizytacji.



 Wyglądało to tak: razem z siostrą i dyrektorką prowadzonego przez siostrę Fabianę przedszkola poszłyśmy zobaczyć te domy w okolicy, które są w najgorszym stanie, a ich właściciele nie mogą zrobić remontu. Ja porobiłam trochę zdjęć, a w niedalekiej przyszłości siostra Fabiana postara się zorganizować im lepsze warunki mieszkaniowe.

 
Poszłyśmy też odwiedzić pewnego niewidomego. Ze względu na swój jeszcze ubogi francuski, nie poruszałam z papą Andrè górnolotnych tematów, tym bardziej, że ciężko było go zrozumieć. Jest to starszy pan - właściwie dziadeczek, ale za to z uśmiechem urwisa. Wiek wyrwał mu z tego uśmiechu kilka zębów, a poza tym zabrał mu także wzrok. Człowiek ten, gdy stracił wzrok mieszkał z żoną.

 Przez wiele lat opiekowała się nim, a ponoć nie było to łatwe zadanie, gdyż papa Andrè zdawał się bez przerwy stać na krawędzi życia. Tymczasem, los spłatał mu kolejną niemiłą niespodziankę. Gdy umarła jego żona został sam. Był to dla niego moment przełomowy także z innego względu. Znalazł w sobie siłę do dalszego życia.

W Doume, tak jak i chyba w całym Kamerunie, nie ma opieki społecznej, więc w czym sobie papa Andrè sam nie poradzi, muszą mu pomóc sąsiedzi. Na szczęście, żyje z nimi w zgodzie, a ci starają się ułatwiać mu życie.

Wspomniana już dyrektorka z przedszkola – Veronika, mówiła, że od czasu do czasu to ona przynosi niewidomemu obiady. Opowiadała, że może i on nie widzi, ale to nie znaczy, że w swojej pokorze utracił własne zdanie.
 Śmiejąc się, przytaczała reakcje niewidomego na to co mu przynosiła. Pewnego razu stwierdził, że nie chce już dostawać mięsa, że chciałby coś innego. Gdy przyniosła mu ryby, zwracał uwagę na to, jak ubogie ma menu.
 Doprawdy, ten człowiek nie poddaje się swojemu trudnemu losowi niczym kukiełka, ale spiera się z nim, walczy i nigdy nie daje za wygraną. Nie ma nikogo bliskiego na świecie, a mimo to nie jest zamkniętym w sobie, zgryźliwym staruszkiem złorzeczącym wszystkim dookoła.

 Ciekawe jaki był, przed śmiercią żony i stratą wzroku. Odnoszę wrażenie, że jest to typ człowieka, którego nieszczęścia wręcz umacniają! Gdy na niego patrzyłam i słuchałam Vero; przed oczami miałam jego myśli:

„Szanowny losie, uważasz, że zabrałeś mi wszystko, co pozwalało mi żyć. Cierpliwie czekasz, aż się poddam. Otóż pragnę cię poinformować, iż się nie doczekasz. Pozwól, że okażę ci odrobinę empatii i poczęstuję cię tą mdłą rybą. Smacznego i życzę miłego czekania na wieczność. Pozdrowienia, papa Andrè”


A  oto papa Andrè


Nauczył się widzieć świat na nowo, na przykład pory dnia rozpoznaje po śpiewie ptaków. Umie funkcjonować przy pomocy tych zmysłów, które mu zostały i bynajmniej nie skarży się na to, jaki jest nieszczęśliwy.



 Komentarze względem kuchni Vero uznałabym raczej za jasność jego umysłu, niż za chęć odegrania się na innych za to co go spotkało. Papa Andrè jest człowiekiem inteligentnym. Rozróżnia te sfery życia, które trzeba pokornie zaakceptować od tych które należy sobie podporządkować.
 Uważam, że tak długo jak wypowiada swoje zdanie na tematy trywialne, a nie komentuje kwestii, które leżą poza jego zasięgiem, jest psychicznie zdrowy.

Jestem pełna podziwu zarówno dla niego, za tą siłę walki wobec kłód rzucanych mu pod nogi przez los jak i dla tych, którzy są z nim i wspierają go w tej walce. Całe szczęście, że szczerbaty uśmiech nie schodzi z tej twarzy pooranej przeszłością. Z pewnością to on przyciąga obcych, niczym latarnia morska do chatki niewidomego.